Rowerem po Uttar Pradesh

Opowiedzieliśmy już nieco o słynnych atrakcjach turystycznych północnych Indii, czyli Nowe Delhi, Tadź Mahal i Waranasi. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy nie poruszyli tematu, o tym co można napotkać pomiędzy tymi destynacjami. Miesiąc w Uttar Pradesh mija nam niesamowicie szybko. Nie chcemy tu jednak zostać dłużej, bo święta Bożego Narodzenia za pasem, a je zamierzamy spędzić w Nepalu.

Nasza podróż po Indiach rozpoczyna się w Nowym Delhi. Plan jest prosty. Pedałujemy w kierunku Nepalu, jadąc odrobinę okrężną drogą. Poruszamy się po płaskim terenie, co po Azji Środkowej jest nieco dziwnym uczuciem i przez to też często osiągamy zawrotne prędkości, pokonując przy tym spore odległości. Choć na te wyniki wpływ mają jeszcze inne czynniki, które to szczególnie dokuczały mojej piękniejszej połówce i o których wtrąci one teraz parę zdań.

Z KOBIECEGO PUNKTU WIDZENIA

A: Do Indii jakoś nigdy mnie nie ciągnęło. Owszem chciałam je odwiedzić, ale nie rowerem. Los potoczył się jednak inaczej i dziś pedałujemy po północnych rejonach tego ogromnego kraju. „Czemu oni to robią!?”, „Dlaczego?”, „O co tu chodzi?”. To tylko kilka z wielu pytań, które cisną mi się na usta. Nie ogarniam tego kraju i chyba przebywając w nim kilka lat, nadal nie byłabym w stanie go zrozumieć. Śmieci to temat rzeka, wiele już o tym zostało napisane, więc nic odkrywczego nie dodam od siebie. Faktem jest niewątpliwie to, że jest ich tu całe mnóstwo. Podobnie zresztą jak ludzi w tym rejonie. Gdzie się nie zatrzymasz, ktoś na pewno już tam jest. I gdzie tu załatwiać swoje potrzeby? Czy powinnam pójść w ślady Hindusów i robić gdzie popadnie? Nie, zdecydowanie nie! Na ratunek przychodzą mi stacje benzynowe oferujące, bądź co bądź, zasyfione toalety, ale jednak toalety, które zapewniają choć odrobinę intymności i prywatności. Tej drugiej szczególnie brakuje mi w Indiach. Mam wrażenie, że mój każdy ruch jest dokładnie śledzony. Gdzie tylko się nie ruszę, jestem odprowadzana wzrokiem. Nawet podczas jazdy rowerem mogę zapomnieć o swobodzie, bo Hindusi uwielbiają urządzać sobie wyścigi i jadą za nami praktycznie przez cały czas, zmieniając się tylko co wieś. Okropne uczucie, gdy ktoś siedzi Ci na ogonie i masz wrażenie, że przez cały czas gapi się na twój tyłek. Oj, spojrzenia Hindusów potrafią  wyprowadzić niekiedy z równowagi. Dobrze, że jedzie ze mną Szymon, który małej postury nie jest, dzięki czemu czuję się trochę pewniej. Najgorzej jest jednak, gdy zatrzymujemy się w jakiejś wsi celem poszukania jedzenia. Od razu stajemy się, nie celebrytami, jak to miało miejsce w Chinach, ale mam wrażenie, że tym razem jesteśmy celebrytami – kosmitami. Każdy na nas zerka. Oczywiście mężczyźni są najodważniejsi. W mgnieniu oka otacza nas ze 30 chłopa i każdy spoziera spode łba, a ich wargi ani drgną do uśmiechu. Po chwili w ruch idą telefony. Każdy chce zrobić zdjęcie. Najodważniejsi proszą o selfie. Dobra, to wszystko jeszcze jakoś przełknę, ale żeby załatwiając swoje potrzeby, tuż przy drodze, odwracać się w moim kierunku, nadal trzymając w ręku przyrodzenie!? Nie tego już za wiele. I dodam, że to nie był pojedynczy przypadek. Tu aż ciężko było wzrok odwrócić, bo gdzie się nie spojrzało, jakiś facet akurat sikał, że o grubszej sprawie nie wspomnę, bo i ona się zdarzała. Fuj!

Takie odczucia ma żonka. Fakt Hindusi załatwiają się, gdzie popadnie i nawet mnie czasami to szokuje, ale nie ukrywam, że przez to mam nieco łatwiej przy szukaniu miejsca na załatwienie jedynki. Dodam też, że swoje potrzeby w podobny sposób załatwiają również kobiety, tyle że one miejsca intymne zakrywają kolorową sari, więc nie bije to tak po oczach. Biedna Ania w tych swoich szortach. Te wszystkie zanieczyszczenia powodują też, że wodę kupujemy ze sklepów. Nie mamy odwagi jej filtrować z rzeki czy innych źródeł. Czasami tylko zaopatrzamy się w filtrowaną wodę, którą dostać można ze specjalnych automatów na stacjach benzynowych. Odwiedzamy te miejsca jeszcze z innego powodu. To właśnie one są dobrym miejscem na odpoczynek. Tak jak Ania napisała, można na nich często znaleźć toalety, a i nacieszyć się chwilową samotnością. Bo o nią tu ciężko. Po drodze bowiem, gdy tylko się zatrzymujemy, zaraz mamy grupkę gapiów obok nas. W większości są to mężczyźni jadący w tym samym lub przeciwnym kierunku. Stają i się patrzą. Bez uśmiechów,  bez „Hello!” czy lokalnego „Namaste!”. Niektórzy z nich tylko, gdy to my się do nich uśmiechniemy lub pomachamy, odwzajemnią się tym samym. Zwykle bez słowa stoją przeżuwając co chwilę betel i spluwają czerwoną maź prosto pod swoje, i często też nasze, nogi. Betel to nic innego jak liście pieprzu betelowego wraz z dodatkami, które różnią się w zależności od kraju czy nawet regionu.  Ślady tej używki widoczne są wszędzie. Na drogach, podwórkach, autobusach i w wielu innych miejscach. My musimy bardzo uważać podczas wyprzedzania stojących na poboczu autobusów, aby nie dostać obrzydliwą, czerwoną mazią prosto w twarz.

DROGI I ZABAWA W BERKA

Drogi w Uttar Pradesh są płaskie. Nie ma tu gór czy większych wzniesień. Dlatego też nasza prędkość czasami dochodzi nawet do 20 km/h. Wiele osób powie zapewne, że to mało. Dla nas jednak, obciążonych sakwami, prędkość ta jest całkiem dobra. Połykamy raz po raz któregoś z Hindusów jadącego na swoim jednośladzie. Ten jednak widząc, kto go wyprzedza nie daje za wygraną. Zaraz przyspiesza i nas przegania, co chwilę oglądając się, czy go nie doganiamy. Gdy nam to się udaje, przyspiesza ponownie. Przeważnie ta „zabawa” trwa do kolejnej wsi. Rzadko dłużej. Wielokrotne mamy też przypadki, że wyprzedzani jesteśmy przez rowerzystę, który dosłownie po pięciu metrach skręca w drogę boczną. Widać lubią oni pokazać, kto u nich rządzi. Wydawać by się mogło, że zachowanie to jest domeną młodych. Nic bardziej mylnego. Zarówno nastolatkowie, jak i ich ojcowie, a nawet dziadkowie urządzają sobie z nami wyścigi. Często jadą oni za nami i uczepiają się przysłowiowo jak rzep psiego ogona. Nawet, gdy się zatrzymamy, oni robią to samo. Takich sytuacji moja Ania już nie znosi, o czym zresztą nie omieszkała już wspomnieć. Gdy informujemy ich, że mogą jechać, bo nas ta zabawa nie interesuje, niestety nie odpuszczają. W takich wypadkach przeważnie przyspieszamy. Większość rowerzystów po przekroczeniu 23 km/h odpuszcza, ale zdarzają się wyjątki. Szczęśliwie dla nas, jeżdżą oni na jednobiegowych rowerach, więc przyspieszenie do 25km/h jak dotąd zawsze załatwiało sprawę. Maksymalnie po 5 kilometrach taki osobnik rezygnuje. Niestety w jego miejsce pojawia się kolejny i zabawa rozpoczyna się od początku. Niektórzy nawet pokazują, że mamy jechać szybciej za nimi. Chcą się ścigać. Nie bawią nas takie gierki. Dajemy im znać, aby jechali dalej. Przed nami sporo kilometrów, więc nie ma sensu niepotrzebnie się męczyć. Raz jednak chłopaki przeginają. Trzy razy nas wyprzedzają, za każdym razem pokazując, abyśmy ich gonili. Dostaję pozwolenie od żonki, na zabawę z nimi. Na początku próbują uciekać, ale gdy mijam ich mając 35 km/h na liczniku, odpuszczają zawody. Staję, robię im zdjęcie. Próbują się urwać jeszcze raz. Sytuacja się powtarza. Tym razem to ja im pokazuję, aby mnie gonili. Nie mają już jednak ochoty. Oczywiście, gdyby mieli lepsze rowery, już tak łatwo by mi nie poszło.

Rowerów tutaj jest naprawdę dużo. Indie przebijają pod tym względem nawet Chiny. Wiele osób nie stać na motocykle, a płaski teren pozwala na jazdę jednośladem. Temperatura znośna przez cały rok. My jesteśmy w grudniu, a aura jest jak podczas ciepłej, polskiej jesieni. Rowery służą tu nie tylko do transportu ludzi. Wiele osób modyfikuje je i przewozi naprawdę ciężkie towary. Koła w takich rowerach mają około 50 szprych, lub stosowane są 6-10 milimetrowe pręty. Na takim sprzęcie to wręcz słonie można wozić. Na ulicach miast dominują motoriksze, pełniące rolę taksówki. Co ciekawe wiele osób nie zdziera z nich nawet folii ochronnych. Natknąć się na nie można, nawet po kilku latach użytkowania motorikszy. Są też mikrobusy przewożące osoby, jak i towary, na dłuższe odległości. Autobusy to już osobna kategoria. Stare, zdezelowane, marki Tata, jadą przez miasta i wsie, jakby od kilku godzin były spóźnione. A może tak właśnie jest? W oddali słyszymy tylko ich sygnał dźwiękowy, który daje znać, że nadciągają. Ich kierowcy nic sobie nie robią z jadących rowerami Hindusów. Na nas patrzą nieco łagodniejszym okiem, co wcale nie przeszkadza im mijać nas o centymetry. Przeważnie gnają przeładowane, z wieloma osobami na dachu. Lubią też wyprzedzać na trzeciego i wymuszać pierwszeństwo. Zdarza się, że naganiacze z autobusów machają do nas i pozdrawiają serdecznie. Szkoda tylko, że przy akompaniamencie tych strasznie głośnych syren. Czasami boimy się o nasze uszy. Jak one wytrzymają te Indie? A myśleliśmy, że w Chinach było głośno. Wbrew pozorom pozytywnie odbieramy kierowców ciężarówek. Machają na powitanie, trąbią z daleka, a czasem nawet nie pchają się na trzeciego. Ich pojazdy to prawdziwe arcydzieła sztuki malarskiej. Jak dotąd, tak kolorowych ciężarówek nie widzieliśmy. I prawie na każdej z nich jest namalowany napis: „BLOW HORN”. Nie dziwi więc fakt, że wszyscy tak tu trąbią. Innym często występującym napisem jest „ALL PERMIT”. Oznacza on po prostu możliwość przemieszczania się pojazdem po wszystkich stanach w Indiach. Kierowcy myją się zwykle na stacjach benzynowych lub w specjalnych miejscach przy restauracjach. Wszystko pod gołym niebem. Ale to normalne w Indiach. Osoby na wsiach także tak robią. Wystarczy pompa z wodą, wiadro, mydło i można brać kąpiel. Pod tym względem nie wyróżniamy się więc z tłumu. Tylko kolor skóry jakiś taki inny. I pewnie on powoduje, że Hindusi nagminnie chcą robić sobie z nami zdjęcia. Śmiem twierdzić, że robią oni kilkakrotnie więcej zdjęć nam, niż my im. A ja myślałem, że to ja jestem tu turystą. Na ulicach można też spotkać słonia, czy wielbłąda. W Indiach jest to norma i żaden Hindus nie zwraca na to uwagi. Tak samo nie jest niczym niezwykłym dwóch mężczyzn, przechadzających się ze sobą za rękę. Tu oznacza to braterskie przywiązanie do najlepszego przyjaciela. Takich zwyczajów jest zapewne więcej, jednak nie sposób wszystkich poznać będąc w Indiach nawet przez kilka miesięcy.

SZKOŁY

Nas w drodze zaciekawiły także szkoły. W miastach potrafią być nowoczesne i luksusowe. Na prowincji czasami mamy problem z rozpoznaniem, czy to w ogóle szkoła. Jednego dnia, gdy chcemy coś zjeść, znajdujemy, wydawać by się mogło całkiem ustronne miejsce. Jakiś niewykończony kompleks budynków. Ku naszemu zdziwieniu już po chwili otacza nas ze 30 dzieciaków. Skąd one wszystkie się wzięły? Ano, okazuje się, że trafiliśmy do szkoły. Na szczęście nauczyciele widząc co się święci, prowadzą nas do ich pokoju nauczycielskiego, abyśmy tam mogli w spokoju dokończyć jedzenie. Oczywiście szkołę opuszczamy dopiero po wspólnym zdjęciu i kilku selfie. Dzieci często uczą na świeżym powietrzu. Prawdopodobnie jest to spowodowane brakiem pomieszczeń do nauki. Klasy potrafią liczyć nawet po 100 osób, które przypadają na jednego nauczyciela. Niewielka ilość chętnych do nauczania na wsiach, nie poprawia sytuacji. Mało która wyedukowana osoba chce pracować za grosze na prowincji.  Niestety zauważamy też, że ciągle żywe są tu kary cielesne.

JEDZENIE

Specami od kuchni nie jesteśmy. Nie podróżujemy też wyłącznie dla jedzenia, choć nie ukrywamy, że nie stronimy od nowych smaków. A jak Indie, to ogromna gama smaków i zapachów. Ceny na prowincji nie są wysokie, ale tym samym wybór zawężony. Zwykle kierujemy się zasadą, jemy tam, gdzie spora ilość ludzi. Sprowadza to się często do tego, że zamawiamy to, co akurat gospodarze mają dostępne. Przeważnie jest to thali, czyli potrawa podawana na dużym talerzu, na którym dominuje ryż i spora ilość małych miseczek z soczewicą, jakimś zwykle pikantnym sosem, czasami ziemniakami, lub innymi warzywami. Im bogatsza jadłodajnia, tym miseczek więcej. Ciekawostką jest fakt, że zwykle taki posiłek można jeść do woli. Otóż panuje zasada, że można wielokrotnie prosić o dokładki. Z czego oczywiście nie raz korzystam. Często podczas przerwy sięgamy też po szybką przekąskę w postaci samosy, czyli trójkątnego pierożka, smażonego na głębokim oleju. Zwykle z pikantnym, warzywnym nadzieniem. Innym specjałem ulicznej kuchni indyjskiej są popularne jalebi, czyli słodkie, zawijane krążki, smażone na głębokim oleju. Nam nie przypadły one do gustu, choćby ze względu na sporą ilość wielokrotnie używanego oleju. Będąc jeszcze w temacie jedzenia musimy napisać o kilku specjałach. Pierwszy to tradycyjne chapati, czy też roti. Są to okrągłe, cienkie placuszki, wytwarzane głównie z mąki pszennej, wody i soli. W przypadku roti do masy dodaje się także tłuszcz. Kolejny specjał to dosa, czyli cieniutkie naleśniki wyrabiane z soczewicy i mąki ryżowej. Najczęściej podawane są z różnymi sosami. Muszę też wspomnieć o naszych dopalaczach. Jako, że czekolady tu dobrej nie uświadczymy, a cena batonów (Snickers) nie zachęca, uwagę skupiliśmy na indyjskich, tradycyjnych słodkościach. Wytwarzane są one zwykle z mleka, ghee (czyli masła klarowanego), różnych zmielonych orzechów, kokosu, daktyli i wielu innych specjałów, których nawet nie jesteśmy w stanie nazwać. Oczywiście nie mogę zapomnieć o świeżych owocach. Banany i pomarańcze są zdecydowanie tańsze niż w Polsce, czego nie można już powiedzieć o jabłkach, których cena jest nawet dwa razy wyższa niż nad Wisłą. Naszym hitem w tym kraju jest jednak sok ze świeżo wyciśniętych owoców. Robiony na miejscu, z tego co sami wybieramy. Tak naprawdę ciężko jest pisać ogólnie o jedzeniu w Indiach, bo jest ono bardzo różnorodne. Tak naprawdę każdy stan posiada swoje lokalne przysmaki. Myślę, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.

GDZIE MY TAK WŁAŚCIWIE ŚPIMY?

Na koniec tego przydługawego wpisu chciałbym, jeszcze kilka słów o noclegach w Uttar Pradesh napisać. Wiele osób bowiem ostrzegało nas przed rozbijaniem namiotu na dziko. Wyjścia mamy więc dwa. Szukanie noclegów w miejscach w miarę bezpiecznych lub hostele. Te drugie z racji oszczędności, stają się ostatecznością. Staramy się więc szukać miejsc z „ochroną”. Jak do tej pory odmówiła nam jednostka policji z ogromnym trawnikiem na zapleczu i posterunek hinduskiej armii. Na szczęście zwykli ludzie bronią honoru Indii. Dwa razy śpimy w cegielni, innym razem też dwie noce spędzamy w tartakach. Dla nas miejscówki te są świetne, bo przede wszystkim przez całą noc mamy strażnika, który normalnie pilnuje tych obiektów. Skoro pilnuje, to chyba nie jest tu aż tak bezpiecznie. Zwłaszcza, że niektórzy strażnicy noszą broń przy sobie. To już daje do myślenia. Mamy więc oczy dookoła głowy i zawsze szukamy noclegu gdzieś na ogrodzonej posesji. Uczulani jesteśmy też co chwilę przez miejscowych, że Uttar Pradesh nie jest bezpiecznym stanem. Dodatkowo jest on potwornie zatłoczony. Znaleźć kawałek wolnej przestrzeni, gdzie możemy się spokojnie rozłożyć, graniczy z cudem. Niemniej, gdy nie udaje się nam znaleźć bezpiecznej miejscówki przed zmrokiem, pedałujemy do najbliższego hostelu. Zdarzają się też przypadki zaproszeń do domów przez hinduskie rodziny, choć nie jest to tak częste jak w Azji Centralnej. W hostelu warunki słabiutkie. Ale wybrzydzać nie możemy, bo zwykle jest już ciemno i sporo kilometrów przed nami do kolejnej miejscowości. Czasami udaje się też nam spać na zapleczu restauracji czy na prywatnych posesjach przy drodze.

Do Indii jeszcze wrócimy i to całkiem niedługo. W drodze do Birmy czeka nas bowiem przeprawa przez Indie Północno-Wschodnie, zwane też Indyjskimi Siedmioma Siostrami (Seven Sister). Od innych osób wiemy już, że stany te różnią się od Uttar Pradesh i przez wielu uważane są za bardziej przyjazne. Sprawdzimy i Wam opiszemy.

[Grudzień 2015]

PODOBAŁ SIĘ TOBIE TEN WPIS?

Jeśli tak, to zarejestruj się aby otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach związanych z naszymi podróżami. Nie ujawnimy nikomu Twojego adresu!

Ania i Szymon

Kochają się jak wariaty, choć mają swoje dwa światy. Ale gdy na rowery wsiadają, to razem przed siebie gnają i przemierzają kraje nieznane, bo to jest im pisane.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.