Północny Laos kołem się toczy

Przyznam szczerze, że zastanawialiśmy się z Anią, czy nie ominąć północnego Laosu. Powód? Każdy napotkany rowerzysta, który przejechał ten kraj opowiadał o północnych, górzystych terenach, które dały mu w kość. Ostrzegano nas także o wypalanych w marcu trawach, czego efektem są gęste dymy, potrafiące dusić i nie pozwalać rozkoszować się widokami. Ponieważ plan zwiedzania Laosu przypadł właśnie na marzec, był to dla nas problem. Dodatkowo napominano nas, abyśmy uważali na ciężarówki, które nie umilają jazdy rowerzystom, a wręcz są niebezpieczne dla nich. Główne drogi posiadają betonowe, głębokie rowy zamiast pobocza, także ratunek przed tymi kolosami może się skończyć nie mniej tragicznie.

Wszystkie te informacje nie nastrajały nas do jazdy w te tereny. No może poza jedną z którą każdy rowerzysta się zgadzał. Widoki w północnym Laosie są boskie. I ta właśnie informacja nas przekonała. Pozostało więc wytyczyć trasę i nią podążać. Nasze cel były proste:

– unikać dużych miast,

– jak się da, to omijać główne ruchliwe drogi,

– pojechać w mniej zamieszkane tereny, by choć troszkę zobaczyć prawdziwe życie mieszkańców,

– omijać centra turystyczne, których po Wietnamie mieliśmy na pewien czas dosyć.

Czy nam się to udało? Choć ekspertem od Laosu nie jestem uważam, że raczej tak.

Największym miastem na naszej trasie było Muang Khua zamieszkałe przez około 5 tysięcy mieszkańców. W tym miasteczku istniała nawet możliwość skorzystania z biura podróży. Dostępnymi opcjami był trekking po okolicznych etnicznych wioskach lub spływ po rzece, wzdłuż której, de facto, jechaliśmy rowerem. Była nawet poczta. Szkoda, że widokówek była garstka z czego część z Tajlandii, a na dodatek wszystkie chyba z lat 90-tych. Widać turystyka jeszcze w powijakach. Na plus zaliczyć należy obsługę „Unicom”. To dzięki nim, nawet pomimo braku komunikacji w języku angielskim, udało się dodać ustawienia sieci w naszym telefonie i od tego momentu mieliśmy Internet. Oczywiście o ile zasięg nam na to pozwalał, czyli nie za często.

Drugą miejscowością, w której spotkaliśmy turystów było Siu Xay. W tej wsi krzyżują się drogi do Luang Prabang i na daleką północ Laosu, dokąd my chcieliśmy podjechać. Tam to właśnie zatrzymują się autobusy na przerwę, a podróżni mogą zjeść posiłek. W przypadku niektórych Laotańczyków raczej jest to oddanie jedzenia naturze, po jeździe zatłoczonym pojazdem po serpentynach. Szczegółów Wam oszczędzę. Jako, że w tej miejscowości zrobiliśmy sobie „sjestę”, mieliśmy okazję przyjrzeć się mieszkańcom, a nawet zostać zaczepionymi przez panią, która próbowała nam sprzedać bransoletki. Ubrana w odświętny, lokalny strój prawdopodobnie była osobą z wioski pokazowej. Zachowaniem przypominała Cyganki, które dawniej na polskich wsiach próbowały natarczywie sprzedać swoje produkty. My nazwaliśmy ją jednak laotańską wersją „chytrej baby z Radomia”. Dlaczego tak? Otóż gdy nasze targi o bransoletkę nie przyniosły oczekiwanego skutku, a cena dla nas była stanowczo za wysoka, to Pani widząc, że nic u niej nie kupimy, zażądała opłaty za zrobione jej zdjęcia. Szkoda, że nie wspomniała o tym 10 minut wcześniej, gdy ładnie uśmiechała się do obiektywu. Mały niesmak pozostał, ale na szczęście był to odosobniony przypadek, ponieważ później nie próbowano nas nigdzie naciągnąć. Wręcz odwrotnie. Otrzymywaliśmy dobroć w zamian za uśmiech. Przykładowo podczas odpoczynku w upalne popołudnia podsuwano nam krzesła, abyśmy mogli usiąść i pozwalano nam skorzystać z przydomowych wiat byśmy mogli schronić się w cieniu. Właśnie wtedy poznawaliśmy to prawdziwe, laotańskie życie. Kury, prosiaki, krowy czy też byki przechadzające się w poprzek drogi to norma. Dlatego wjeżdżając do miejscowości trzeba się mieć na baczności. O ile spotkanie z kurą prawie nikomu krzywdy nie zrobi, o tyle 500 kilogramowy byk już może być przeszkodą nie do sforsowania.

Na wsi życie kwitnie przy ujęciu wody. Woda często dostarczana jest rurami lub wężami z pobliskich strumyków spływających z gór. Właśnie przy takim ujęciu podczas największych upałów dzieciaki pryskają się wodą, dorośli piorą rzeczy, a zwierzęta gaszą pragnienie. W takich miejscach widzieliśmy kąpiących się mieszkańców i schadzki osób w różnym wieku na tak zwane plotki. Aż żal, że Laotańczycy nie lubią być fotografowani i wielokrotnie nie uzyskiwaliśmy zgody na zdjęcia. Siedząc tam i widząc jak żyją ludzie w Laosie zaczęliśmy jeszcze bardziej doceniać to, co mamy w Polsce. Wiem, że jeszcze wiele można poprawić, ale też nie jest tak źle, abyśmy ciągle musieli narzekać. Nawet nasze dziury w drogach nie są takie duże, jak niektóre w Laosie. Na mosty słabej jakości też nie marudźmy, bo Laotańczycy nie mają ich wcale na podrzędnych drogach. No dobrze, kładki dla pieszych są. Czasem motor też po nich przejedzie. Ale to wszystko. Nie dziwi więc fakt posiadania przez Laotańczyków samochodów terenowych lub ciężarówek. Normalny samochód w porze deszczowej nie miałby szans na dojechanie do miejsc z dala od asfaltu. Tym bardziej, że szutrowe drogi po zmieszaniu z wodą stają się naprawdę śliskie.

Inną ciekawostką, na którą zwróciliśmy uwagę jest fakt używania parasoli nie tyle przed deszczem co przed słońcem. W czasie kiedy my kryliśmy się w cieniu, część Laotańczyków przechadzała się z parasolami w dłoni.

Na koniec potwierdzę tylko to, o czym każdy rowerzysta jeżdżący po północnym Laosie nam wspominał. Mimo potu wylanego na tych górach, mimo trudu włożonego w podjazdy, czy podprowadzanie roweru było warto. Widoki, które można ujrzeć na szczycie zapierają dech w piersiach i polecamy je z czystym sumieniem każdemu, kto udaje się w te tereny Laosu.

 


 

PODOBAŁ SIĘ TOBIE TEN WPIS?

Jeśli tak, to zarejestruj się aby otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach związanych z naszymi podróżami. Nie ujawnimy nikomu Twojego adresu!

Szymon

Rower, góry i lampiony – to jego świat u boku żony!