Los potrafi być przewrotny. Tak też było i tym razem. Po trekkingu w Wąwozie Skaczącego Tygrysa mieliśmy do pokonania około 70 kilometrów z Qiaotou do Lijiang. Niestety w większości pod górę. Z poziomu 1800 metrów trzeba było wdrapać się na ponad 2600 by następnie zjechać na 2300. W sumie, już nie takie przewyższenia pokonywaliśmy. Jednak tego dnia wybitnie nam nie szło. Nie wiem czy może to przez wiatr wiejący w twarz. Powinniśmy się już chyba do tego przyzwyczaić, bo jakoś z wiatrem nam nie po drodze. A może poprzednie dni trekkingu, które dały nam jednak w kość, postanowiły skumulować zmęczenie. Nie wiem. W każdym razie się ślimaczyliśmy. Ale co tam i takie dni muszą być. Najwyżej nie dojedziemy do miasta i przenocujmy gdzieś po drodze, pocieszałem Anię. Początek był nieciekawy. Droga ruchliwa. Jeden pas w każdą stronę. Postanowiliśmy więc tak szybko jak się da z niej uciec. Okazja nadarzyła się po kilkunastu kilometrach. Odbiliśmy na lokalną, ale pofałdowaną drogę. Raz górka, innym razem dołek. Raz w miarę gładki asfalt, który po chwili zmieniał się w dziurawy niczym ser szwajcarski trakt. I tak ciągle w kółko. Ale nie narzekaliśmy, bo ruch zdecydowanie mniejszy, a i tereny ciekawsze. Typową perełką tego odcinka okazał się targ w miejscowości Longpan. Żonka została przy rowerach, a ja wyskoczyłem na chwilę pstryknąć kilka zdjęć. Miejscowość ta, tak naprawę znajduje się pomiędzy dwiema turystycznymi lokacjami, więc obcokrajowiec nie powinien być nowością. Jednak pomimo tego nie mogłem przejść bez zwrócenia na siebie uwagi. Może to przez mój wzrost, a może moje rowerowe, obcisłe geterki tak na miejscowych działały. Co było powodem? Nie wiem, bo chińskiego nie znam. Znowu poczułem się jak celebryta, a tak bardzo chciałem tego uniknąć i zrobić kilka fajnych zdjęć z ukrycia. Kilka ujęć udało się zrobić, choć z wielu ciekawych kadrów musiałem zrezygnować ze względu na brak zgody moich „chińskich modeli”. Część zdjęć znajdziecie w galerii.
Po naszej lokalnej drodze przyszedł czas na główną trasę. Na szczęście okazało się, że ma ona szerokie pobocze i jest dobrze wyprofilowana. Ale i tak ciągle pod górkę. Także troszkę się poślimaczyliśmy. Po ponad 20 km przyszedł czas na decyzje co dalej. Najkrótsza droga, którą mieliśmy pierwotnie w planach, odbijała w bok i biegła przez góry, ale była też inna możliwość. Mogliśmy dalej jechać tą samą drogą z szerokim poboczem, a dopiero po kilkunastu kilometrach odbić w kierunku miasta Lijiang i przejechać tunelem przez górę. Droga ta co prawda miała za chwilę zmienić się na główniejszą (dwupasmową), ale zakazów jazdy rowerem nigdzie nie widzieliśmy. No i podkusiło nas. Jest tunel – pewnie nie będziemy musieli wspinać się na te 2600 metrów – myślimy sobie. Nadłożyliśmy kilkanaście kilometrów, ale zaoszczędzimy na wysokości. Sumarycznie powinniśmy, więc na tym zyskać – kalkulowaliśmy. No i pojechaliśmy.
Po kilku kilometrach pod górę ukazały się nam bramki. Jest ciekawie – komentujemy. Ale nie ma żadnych zakazów dla rowerów. No to chyba można? Wracać już nam się nie chce. Za dużo byśmy stracili na wysokości. Gdy docieramy do bramek, podbiega do nas ochroniarz i mówi, że nie wolno. Tak przynajmniej rozumiemy z gestów. Nawet coś po angielsku próbuje do nas mówić. High speed road i dangerous. A my na to, że znaków nie ma i wskazujemy na inne zakazy. Facet się zastanawia. Dyskutuje z kasjerkami. A na koniec gdzieś dzwoni. My mówimy, że tylko do Lijiang jedziemy i że poboczem, że bezpiecznie. Ustępuje. Wskazuje na pobocze i pozwala jechać. No to sobie dalej pedałujemy. Pobocze szerokie na jeden samochód, więc czujemy się bezpiecznie. Auta jadą szybko, ale mijają nas w dużej odległości, więc jest fajnie. Tylko coś dużo się wspinamy. Bardzo dużo. Dojeżdżamy do tunelu, ubieramy czołówki i nasze czerwone migacze na tył. Tu już, aż tak miło nie jest. Brak pobocza, a przy tym tunel okazuje się rekordowo długi jeżeli chodzi o nasze doświadczenie. Prawie 4 kilometry długości! Tego już szybkim tempem nie da rady przejechać. Zwłaszcza, że pod górkę ciągle. A myśleliśmy, że w połowie tunelu chociaż w dół już zacznie droga biec. Zonk. Nadal mamy wzniesienie. Wyjeżdżamy z tunelu. Odpoczywamy i z niedowierzaniem spoglądamy na ciągnący się dalej podjazd. Jak tak dalej pójdzie to wjedziemy na 2600 i nic nie zaoszczędzimy z wysokości, nawet mimo tunelu. – mówię do Ani. Jak się okazało wykrakałem. Stanęliśmy na szczycie by odpocząć, ubrać się przed zjazdem i coś zjeść. Po sprawdzeniu wysokościomierza w gps okazało się, że zaoszczędziliśmy 2 metry. Wyobrażacie sobie? Całe 2 metry! Miło, zwłaszcza, że nadłożyliśmy 20 kilometrów. Ot przewrotny ten los. Chcieliśmy lokalne drogi, to dziura na dziurze, a jak zjechaliśmy już na główną, to nadłożyliśmy wiele kilometrów nie zyskując nic na wysokości.
I tak dyskutując między sobą, dostrzegliśmy kątem oka, że coś się za nami zatrzymuje. Migające światełka i panowie w mundurkach. To zwiastuje tylko jedno – mówię do Ani. Linia obrony – brak znaków zakazu dla rowerów na wjeździe.
Z samochodu wysiadło trzech policjantów. Okazało się, że nawet jeden mówił w miarę po angielsku. Standardowa wymiana zdań. Pytania dokąd, skąd, z jakiego kraju. Oni, że to droga ekspresowa i nie możemy tu jeździć. My na to, że zakazu nie było, zresztą puszczono nas na bramce. Oni na to, że niebezpiecznie. My, że jest szerokie pobocze. W między czasie zrobiono nam i naszym rowerom zdjęcia. A dwóch policjantów otworzyło bagażnik i zaczęło zastanawiać się jakby tam upchnąć rowery. Nie ma szans – mówię do Ani po polsku. Będą musieli odpuścić. I faktycznie widząc nasze załadowane jednoślady stwierdzili, że pojadą za nami do najbliższego zjazdu. No i mieliśmy eskortę. Kilkanaście kilometrów z policyjnym radiowozem na tyłku. Dobrze, że z górki ciągle było. Ale nie może być przecież idealnie. Musiało zacząć padać! No i w tych okolicznościach przyrody dojechaliśmy do zjazdu. Policjanci zatrzymali nas jeszcze za bramkami i co? Przywitali nas w Lijiang i życzyli nam miłego pobytu. Podziękowaliśmy za eskortę. Chcieliśmy jeszcze zdjęcie z nimi zrobić, ale się nie zgodzili. Trudno. Musicie nam uwierzyć na słowo. Pokazali nam drogę do Lijiang i odjechali. A my tylko spojrzeliśmy na nią i się uśmiechnęliśmy. Z uważanej przez nich za niebezpieczną dwupasmową expresówkę z szerokim poboczem, gdzie my czuliśmy się bezpiecznie, wjechaliśmy na normalną boczną drogę. A ona oczywiście bez pobocza, piasek i dziury jak w przysłowiowym serze, a na dodatek ciężarówki wymijają rowerzystów i motocyklistów na centymetry. I to się nazywa bezpieczeństwo. Ot paradoks.
Do Lijiang dojechaliśmy przed zmrokiem. Tam zapuściliśmy się za głęboko w miasto. Ale to już inna historia o której opowiemy w kolejnym wpisie.