Nieudany Bangladesz, problemy z kartą SIM i drogi Internet, czyli witamy ponownie w Indiach.

Zaraz przekraczamy granicę, a ja biegam pośród kantorów, aby wymienić nepalskie rupie po jak najlepszym kursie. Zajmuje mi to trochę czasu, ale w końcu znajduję Hindusa skłonnego do negocjacji i dobijam targu. Odprawa celna po stronie nepalskiej przebiega sprawnie. Strona indyjska oczywiście jest nieco bardziej problematyczna, ale też dajemy radę. I tak oto ponownie jesteśmy w Indiach. Tym razem w północno-wschodniej części. Wszyscy mówią, że to będą inne Indie. Jednak nie chcemy tego sprawdzać teraz, bo w planach mamy przecież Bangladesz.

Nieudany Bangladesz

Źródło: https://www.lib.utexas.edu

Aby nieco zobrazować, gdzie jesteśmy i dokąd się chcemy udać, wrzucam mapę tamtego terenu. Otóż jak widzicie, aby wjechać do Bangladeszu, chcąc nie chcąc musimy pojawić się też w Indiach. Problem jednak w tym, że my nadal nie mamy wiz do Bangladeszu. Tak jak wspominałem wcześniej walczyliśmy o nie w Katmandu, ale z marnym skutkiem, bo wyrabiają je tam tylko Nepalczykom. W Indiach co prawda możemy się o nie starać również w Delhi, albo Kalkucie, ale te miejscowości niestety nie są nam teraz po drodze. Istnieje jeszcze opcja wyrobienia wizy w Agartala, ale owa miejscowość z kolei znajduje się tuż przy granicy z Birmą, czyli dla nas również odpada. Na oficjalnej stronie Ambasady Bangladeszu doszukaliśmy się informacji, że wizę można otrzymać również na granicy. I tego się trzymamy.

Po opuszczeniu punktu kontrolnego pomiędzy Nepalem, a Indiami udajemy się na najbliższe przejście graniczne z Bangladeszem w Phulbari–Banglabandha. Tu niestety odesłani zostajemy z kwitkiem. No może nie dosłownie. Istnieje bowiem bariera językowa, ciężka do obejścia. Celnicy ni w ząb po angielsku, a my rewanżujemy się tym samym jeżeli chodzi o hindi, o innych dialektach już nawet nie wspomnę. Próbujemy jeszcze zasięgnąć języka w budynku kontroli celnej. Szczęśliwie trafiamy na osobę umiejącą odrobinę po angielsku. Zaczynamy tłumaczyć i wyjaśniać po co tu przyjechaliśmy. Okazuje się, że pomieszczenie, w którym będzie można uzyskiwać wizy na granicy jest dopiero w budowie i jeżeli nic się nie opóźni, to za trzy miesiące, będzie możliwe otrzymanie tego wartościowego dla nas papierka. Oczywiste jest jednak to, że my tyle czekać nie możemy. Postanawiamy więc jechać do innego, nieco większego przejścia granicznego w Changrabandha–Burimari. Docieramy tam już kolejnego dnia. Punkt kontrolny faktycznie nieco większy. Jest to nie tylko przejście piesze, ale także jest ono otwarte dla ruchu kołowego. Co za tym idzie, cały wianuszek ciężarówek już ustawił się w kolejce. My jednak podjeżdżamy do punktu kontrolnego i pytamy się o te nasze upragnione wizy. Początkowo uzyskujemy odpowiedź twierdzącą, co nas niesamowicie cieszy. Po chwili zjawia się już nawet kilku chętnych wymienić nam walutę czy też zaproponować podwiezienie. Całe zamieszanie naszymi osobami przerywa jednak najstarszy z celników, przeglądający właśnie nasze paszporty. Stwierdza on nagle, że nie widzi w nich wiz do Bangladeszu.

– No, ale my po nie tu właśnie przyjechaliśmy! – odpowiadamy zgodnie z prawdą.

– Niestety, nie wyrabiamy ich tutaj. Jedźcie do Kalkuty – stwierdza stanowczo celnik.

Pytamy więc czy może po stronie Bangladeszu jesteśmy w stanie je uzyskać. Jednak Hindus przecząco tylko kiwa głową. Jestem jednak uparty i próbuję kolejny raz, widząc niestety, że szanse na odwiedzenie tego kraju maleją diametralnie. Dopytuję, czy mogę zostawić wszystkie moje rzeczy i nawet żonę po stronie indyjskiej, aby tylko podejść na stronę Bangladeszu i wypytać o wszystko tamtejszych urzędników. I tu jednak ponownie spotykam się z odmową. Bez wizy do Bangladeszu w paszporcie nie mogą nas wypuścić z Indii. Eh, widać zastaw w postaci Ani okazał się niewystarczający dla celników. Cóż, nie jest nam dane zobaczyć Bangladesz tym razem. Pada więc szybka decyzja, że do Birmy dotrzemy jadąc w całości przez Indie Północno-Wschodnie. Sprawdzimy zatem, czy faktycznie „Seven Sisters”, czyli siedem stanów tej części Indii, różni się od pozostałej części tego jakże ogromnego kraju.

Problemy z kartą SIM

I tu mógłbym skończyć ten post, bo w Indiach już byliśmy, więc co jeszcze może nas tu zaskoczyć. Nic bardziej mylnego. Tak nawet myślę, że mieszkając tu i kilka lat, nie byłbym, w stanie go choć w części ogarnąć. Po odwiedzeniu dwóch punktów granicznych udajemy się do najbliższego większego miasteczka, Koch Bihar, w którym moglibyśmy ponownie kupić kartę SIM, bo nasza stara jest już najprawdopodobniej nieaktywna. Tak jak już wcześniej pisałem w jednym z wcześniejszych wpisów, na jej aktywację trzeba nieco poczekać. Najlepiej zatem nie kupować jej na wsiach, bo zacznie działać dopiero po kilku dniach. Generalnie im większe miasto, tym szybsza aktywacja. No chyba, że karta jest już na kogoś zarejestrowana, co również w Indiach jest możliwe. O ile z wyrobieniem karty SIM na lotnisku w Delhi poszło nam sprawnie, to z nową musimy zmierzyć się z problemami. Docieramy do pierwszego większego miasta Koch Bihar. Najpierw wyczynem okazuje się zlokalizowanie siedziby Vodafone, czyli jednego z głównych dostawców. Chyba z godzinę jeździmy odsyłani z miejsca na miejsce, aż w końcu jeden młody chłopak prowadzi nas w upragnione miejsce. Zadowoleni wchodzimy i prosimy o kartę. I teraz zaczyna się zabawa. Okazuje się bowiem, że nie możemy jej tak po prostu uzyskać, bo musimy mieć potwierdzenie rezydowania w danym mieście.

– To co w tej sytuacji mają zrobić tacy turyści jak my? – dopytujemy.

Jeden z pracowników poleca nam zameldować się w hotelu i dostarczyć potwierdzenie, że tam jesteśmy.

– Czy to wystarczy? – drążymy temat, znając już realia indyjskie.

Mężczyzna potwierdza, że po dostarczeniu zdjęcia paszportowego, wypełnionej aplikacji, kolorowej kopii paszportu i owego potwierdzenia, uzyskamy upragnioną kartę SIM.

Wiedząc, że żonka kontakt z domem musi mieć, zgadzam się na te warunki. Meldujemy się więc pobliskim hoteliku, przejechawszy wcześniej chyba z całe miasto w poszukiwaniu taniego lokum. Tak też minęły nam z dwie godziny, z czego jedna na rozmowę, początkowo ze starszym panem, który dziwił się, że jego miasto odwiedzają turyści, a następnie z innym, który to z kolei dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski, zaczął nam historię naszego kraju opowiadać. Tego akurat się tu nie spodziewaliśmy.

Na godzinę przed zamknięciem Vodafone, wbiegamy zdyszani trzymając, jak nam się wydaje, wszystkie potrzebne dokumenty. Dajemy je panu, a ten z kolei przegląda je dokładnie, po czym prosi o ID osoby u której się zatrzymaliśmy, w naszym przypadku właściciela hotelu.

– Że co?! – pytamy już mocno poddenerwowani – Przecież dopytywaliśmy kilkakrotnie, czy to co posiadamy wystarczy i dodatkowo zameldowaliśmy się jeszcze w hotelu.

– Takie mamy przepisy – oświadcza znudzony Hindus.

Zdenerwowani wracamy zatem do hostelu i prosimy właściciela o owe ID. Niestety nie ma go przy sobie, bo nie jest ono wymagane, a nie może też po nie teraz pojechać, bo mieszka 50 km stąd. Nie chce też udostępnić dokumentu żadnego z jego pracowników. Zrezygnowana Ania godzi się już z myślą, że Internetu nie będziemy mieć. Ja jednak postanawiam sprawdzić jeszcze jedną opcję. Wychodzę do miasta i zaczynam szukać i dopytywać. Późnym wieczorem udaje mi się w końcu znaleźć małą firmę Reliance, której szef proponuje ID swojego pracownika, celem aktywowania naszej karty. Z jednej strony cieszę się bardzo, bo będziemy mieli od jutra już Internet, z drugiej jednak boję się nieco o zasięg tego dostawcy w wiejskich obszarach.

Drogi Internet

Nie muszę chyba pisać, że żonka zadowolona, to i mi humor dopisuje. Czekając tak na naszą kartę SIM, postanawiamy zahaczyć o kafejkę internetową. Jednak żadna z odwiedzanych przez nas, nie oferuje wi-fi, tylko ichniejsze, stacjonarne komputery. Szukamy więc dalej. W końcu ktoś prowadzi nas w miejsce, gdzie podpinamy nasz laptop i łączymy się po długiej przerwie ze światem. Siedzimy tam dobre dwie godziny, po czym chcemy zapłacić i wrócić do hotelu. I znowu zaczynają się schody. Wcześniej ustalona kwota za możliwość korzystania z Internetu wzrasta trzykrotnie.

– Dlaczego? – dopytuję.

– Spory przepływ danych – odpowiada właściciel.

– Jaki spory przepływ? Od kiedy płaci się za wykorzystane ilości Internetu? Pokaż proszę nasze zestawienie – ripostuję.

Niestety Hindus nie jest w stanie tego zrobić. Coś mruczy pod nosem i staje się niemiły. Jako, że Ania mnie hamuje, odpuszczam w końcu i dogaduję się na płacenie podwójnej stawki zamiast potrójnej, co i tak jak dla mnie jest przesadą.

I w taki oto sposób zaczyna się nasza przygoda z Indiami, a właściwe z prowincją West Bengal, jedną z Siedmiu Sióstr Północno-Wschodnich Indii. Rankiem pakujemy nasze rzeczy, odbieramy kartę SIM i opuszczamy Koch Bihar.

[Luty 2016]

PODOBAŁ SIĘ TOBIE TEN WPIS?

Jeśli tak, to zarejestruj się aby otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach związanych z naszymi podróżami. Nie ujawnimy nikomu Twojego adresu!

Szymon

Rower, góry i lampiony – to jego świat u boku żony!

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.