Pożegnanie z Kazachstanem

Po trekkingu wróciliśmy do Ałmaty. Swoją gościnę ponownie zaoferował nam Artem. Problemu nawet nie robił dla niego fakt, że już miał innego gościa, swoją drogą również rowerzystę. Hamish, bo o nim mowa pochodzi z Australii i postanowił dotrzeć na swoim jednośladzie aż do Europy, a może i dalej. Takim oto sposobem w kawalerce u Artema, na kilku metrach kwadratowych spało czterech rowerzystów, bo nie wiem, czy już pisaliśmy o tym, ale nasz host uwielbia rower i sam przejechał już sporo kilometrów po górskim, niełatwym terenie. Balkon okupowały 3 rowery, czwarty na korytarzu. Po kątach rozłożone były sakwy rowerowe. To był nasz ostatni dzień w Ałmaty, więc w pokoju Artema trwało wielkie pakowanie. My po kilku dniach trekkingu, a Hamish po uzupełnieniu zapasów jedzenia. Kolejny dzień to wielka ewakuacja. Jako, że o 8:00 rano Artem musiał wyjść do pracy, my także postanowiliśmy znieść nasze bagaże przed tym czasem. Z Artemem postanowiliśmy być w stałym kontakcie. Jego rodzina mieszkała bowiem 20 kilometrów od Bishkeku, do którego zmierzaliśmy, zatem możliwe było ponowne spotkanie.

Z Hamishem natomiast umówiliśmy się, że każdy pojedzie swoim tempem. Jako, że my mieliśmy jeszcze w planach znalezienie poczty, nie chcieliśmy go hamować. Wyjechał on zatem pierwszy, a my zaczęliśmy poszukiwania. Niestety okazały się one bezowocne i wyjechaliśmy z miasta tracąc nadzieję na jej znalezienie. Jadąc powoli po pewnym czasie zauważyliśmy rowerzystę przed nami. Gdy odległość między nim a nami się zmniejszyła, okazało się, że to Hamish. Powoli zaczęliśmy go doganiać. Niestety na jednym wzniesieniu mając zaledwie 150 metrów do niego usłyszałem świst powietrza. Po chwili już wiedziałem skąd się ono wydobywa. Ten dzień przeszedł do historii. Po prawie 10 miesiącach w podróży złapaliśmy pierwszą gumę i to w moim rowerze. Pech chciał, że trafiło na tylne koło. Szkło o szerokości około 7 milimetrów wbiło się idealnie w oponę. Wołaliśmy jeszcze Hamisha, ale nie usłyszał. Zabrałem się więc za wymianę dętki. Przy okazji sprawdziłem to, co nie dawało mi spokoju od dłuższego czasu. Mianowicie felgę która powodowała, że nie mogłem równomiernie hamować. Niestety ziściły się moje najgorsze przeczucia. Felga była do kasacji. Jej wewnętrzna część pękła na długości prawie 30 centymetrów. Na zewnątrz wszystko wyglądało dobrze, dlatego też tak późno ten problem odkryłem. Ania oczywiście się wystraszyła. Co teraz zrobimy? Musiałem ją uspokajać. Skoro felga wytrzymała jazdę z Rosji przez Kazachstan, aż do teraz, to wytrzyma i do Biszkeku. Musieliśmy tylko zrobić około 200 kilometrów i dotrzeć do miasta. Tam i tak planowaliśmy postój, by zorganizować wszystkie wizy, zatem i czas na wymianę felgi się znajdzie.

Gdy wymieniłem dętkę i założyłem sakwy, ruszyliśmy dalej. Po niespełna godzinie ponownie zobaczyliśmy Hamisha, który właśnie ucinał sobie drzemkę w cieniu przydrożnych drzew. Przywitaliśmy się i opowiedzieliśmy naszą historię z gonitwą oraz felgą. Przyznał się, że słyszał jakieś wołanie, ale zignorował je myśląc, że to miejscowi. Od tego momentu postanowiliśmy jechać razem o ile ktoś nie będzie chciał jechać szybciej. Po jakimś czasie zrobiliśmy sobie wspólnie przerwę, bo jak tu przejechać obok tak soczystych i wołających nas raz po raz arbuzów. Tak, Kazachstan, będzie naszym arbuzowym eldorado. Spróbowaliśmy też lokalnego twardego, słonego sera w kształcie małych kuleczek, który tak wszyscy Kazachowie namiętnie spożywają. Niestety ichniejszy rarytas nie przypadł nam do gustu. Po drodze mieliśmy okazję obserwować sposób sprzątania dróg. Wygląda to mniej więcej tak: sprzątacze idą grupką poboczem drogi w poszukiwaniu śmieci. Część śmieci faktycznie trafia do worków, a pozostałe są odrzucane na kilka metrów od drogi do rowu lub w jakieś chaszcze, tak by oko ludzkie szybko go nie dojrzało. Śmieci często są też na miejscu palone przy drogach, a nie wywożone na wysypiska. Taki to właśnie sposób na czyszczenie dróg mają Kazachowie. Co z oczu, to z serca, jak to się mówi.

Ponieważ dzień chylił się ku końcowi postanowiliśmy znaleźć gdzieś nocleg. Udało się to dzięki uprzejmości gospodarzy jednej z restauracji. Rozłożyliśmy namioty na ich posesji. Kolejny dzień to ranna walka z deszczem. Zmuszeni byliśmy przeczekać go na jednej ze stacji paliwowych. I znowu Kazachowie pokazali swoją dobrą twarz. Zostaliśmy zaproszeni do środka, poczęstowani herbatą i cukierkami. Po przeczekaniu deszczu ruszyliśmy w dalszą drogę. Na zjeździe w kierunku granicy tuż przed podjazdem pod górę zrobiliśmy postój. Umówiliśmy się, że Hamish podjedzie na obiad do miejscowości oddalonej o 2 kilometry, a my przyrządzimy coś swojego na przystanku nieopodal zjazdu. Na Hamisha czekaliśmy ponad dwie godziny. W końcu postanowiliśmy podjechać do panów policjantów z kontroli drogowej i zapytać, czy przypadkiem nie przejeżdżał obok nich obładowany rowerzysta. Okazało się, że taki ktoś mijał ich dobrą godzinę temu. Hamisz musiał nas nie zauważyć i pojechał chłopak dalej, myśląc pewnie, że gdzieś nas znajdzie po drodze. Nie zostało nam nic innego jak powoli zacząć się wspinać. Przed nami bowiem około 400 metrowa przełęcz. Gdy w końcu nam się udało, naszym oczom ukazał się wręcz kosmiczny krajobraz. Pofalowane, brązowo-pomarańczowe wzniesienia po horyzont. Niestety po Hamiszu ani śladu. Gdy dzień dobiegał już końca, a my szukaliśmy miejsca pod namiot, podeszła do nas pewna kobieta i poinformowała, że jakiś rowerzysta dopytywał o nas. Oznajmiła nam też, że powinien on być jakieś 10 kilometrów przed nami. Mimo, że zaczynało się ściemniać postanowiliśmy jechać. Gdy ujechaliśmy z 15 kilometrów, niestety nie spotkaliśmy Hamisza, ani nie widzieliśmy żadnego namiotu. Zaczęliśmy za to niebezpiecznie zbliżać się do miejscowości, a w dodatku musieliśmy już jechać o lampkach. Może gdzieś go przeoczyliśmy. Nie chcąc ryzykować wjazdu nocą do miasta, zaczęliśmy więc szukać miejsca na nocleg. W duchu przeklinaliśmy naszą decyzję o dalszej jeździe, ponieważ byliśmy już na obrzeżach miasta, a tam ciężko o spokojny nocleg. Po sprawdzeniu kilku miejscówek, zdecydowaliśmy się na jakiś opuszczony plac, gdzie kiedyś musiała istnieć jakaś fabryka. Wjazdu na teren bronił murek z wystającymi prętami, który będąc przeszkodą dla samochodów nie sprawiał większego problemu rowerzystom. Rozkładaliśmy się już o czołówkach i mieliśmy tylko nadzieję, że nie będziemy mieli w nocy nieproszonych, ciekawskich gości. Na szczęści noc przebiegła spokojnie. Pojawiło się kilka osób, nawet jeden rowerzysta, ale chyba lokalny. Nikt nas nawet nie zauważył, bo ustawiliśmy namiot z dala od wejścia. Plac za żywopłotem był za to dla przejeżdżających idealnym miejscem na toaletę. Ranek przyniósł nam niemałą niespodziankę. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy po wyjściu z namiotu usłyszałem swoje imię i to nie z ust mojej żonki. Okazało się, że 15 metrów od naszego namiotu stał Hamish, a obok niego jego namiot. Tym rowerzystą, o którym myśleliśmy, że jest lokalny okazał się nasz towarzysz. Jednak jakim sposobem udało mu się rozłożyć namiot po ciemku i to tak blisko nas, do dzisiaj pozostanie dla mnie tajemnicą. Takim to sposobem nastąpiło trzecie już spotkanie z naszym Australijskim kolegą. Jego wersja wydarzeń była następująca: Szukał nas w umówionym miejscu, ale nie znalazłszy podjechał do kontroli drogowej. Tam mu powiedzieli, że dwójka rowerzystów wcześnie z rana bardzo szybko jechała w kierunku Biszkeku. Wziął on omyłkowo ich za nas i zaczął gonić. Po drodze pytał się o nas, ale nikt nas nie widział, bo przecież byliśmy kilka kilometrów za nim. Dojechał więc do miejscowości przed granicą i zaczął szukać noclegu. W oko wpadła mu ta sama miejscówka co nam. Ponieważ jednak był głodny podjechał wcześniej do miasta coś zjeść. Wrócił już po ciemku na wcześniej upatrzone miejsce i bez czołówki zaczął rozbijać namiot. Rano po wyjściu z namiotu zauważył mnie. Jakkolwiek niewiarygodnie ta wersja brzmi, faktem było, że ponownie się spotkaliśmy.

Cóż życie przynosi różne niespodzianki, ale możecie mi wierzyć, bądź nie, tego porannego spotkania w życiu bym się nie spodziewał. Gdy już wszyscy się spakowaliśmy, postanowiliśmy udać się na przejście graniczne z Kirgistanem. Jeszcze szybka wymiana waluty i jesteśmy przy punkcie paszportowy. A tam miłe zaskoczenie. Wszystko sprawnie, szybko. Obsłużono nas nawet poza kolejką. Po wcześniejszej zabawie na granicy z Rosją, to przekroczenie granicy okazało się rekordowo szybkie. Wszystko trwało zaledwie 10 minut i dwie kolejne pieczątki wylądowały w naszych paszportach. Brawo pogranicznicy! Takim oto sposobem znaleźliśmy się w Kirgistanie, kraju który jako jedyny z państw Centralnej Azji, pozwala większości turystów odwiedzać go bezwizowo i to przez 60 dni. Witaj Kirgistanie, witaj nowa przygodo!

 

[Wrzesień 2015]


PODOBAŁ SIĘ TOBIE TEN WPIS?

Jeśli tak, to zarejestruj się aby otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach związanych z naszymi podróżami. Nie ujawnimy nikomu Twojego adresu!

Szymon

Rower, góry i lampiony – to jego świat u boku żony!

4 myśli na temat “Pożegnanie z Kazachstanem

  1. Witajcie widoki przekazujecie cudowne, wytrwale pokonujecie trudy podróży, życzę Wam dużo zdrówka i na pewno dojedziecie do celu. W kraju zima i mróz. Ciocia Ala

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.