W cieniu wielkich gór

W Pokarze zostajemy jeszcze kilka dni. Szymon leczy przeziębienie, czytaj umiera, a ja skaczę przy nim jako dobra żonka.  Gdy w końcu walka o życie została wygrana, bakteria zniknęła, a zrzędliwość Szymona wróciła do normy, możemy ponownie spakować się w nasze sakwy i ruszyć w drogę.

Pokharę, a właściwie jej turystyczną część nad jeziorem Phewa zapamiętamy z pewnością jako swego rodzaju oazę europejskości, pośrodku azjatyckiego zgiełku. To tu uciekaliśmy na pizzę, mając już dość ryżu. To tutaj widzieliśmy znowu białe twarze, które próżno szukać gdzieś w indyjskich i nepalskich wsiach. To też tu znowu byliśmy anonimowi, mieszaliśmy się z tłumem. Ciekawskie spojrzenia zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pewnie gdybym trafiła tu na początku naszej podróży, mogłabym mieć inne odczucia. Jednak teraz, kiedy za mną Indie i momenty, kiedy to notorycznie znajdowałam się w centrum zainteresowania, dobrze zrobił mi ten czas, który spędziłam w Pokharze, jak i sam trekking. Ale co za dużo to nie zdrowo, więc z wielką ulgą siadam znowu na moje siodełko, bo już tęskno mi do rowerowego życia. Eh, jak ja uwielbiam być w drodze, powolnie mijać te wszystkie miejsca i spotykać nowe osoby. Czyż prawdą nie jest, że rower daje wolność?

Do Katmandu mamy jakieś 200 kilometrów. Pierwsza część trasy z górki, potem płasko, by tuż przed stolicą zaliczyć jeszcze małą wspinaczkę. Jedziemy wzdłuż rzeki Trishuli, co jakiś czas mijając małe miasteczka i wsie. Trochę inaczej wyobrażałam sobie Himalaje, no ale przecież gdzieś tam w oddali są te ośnieżone kolosy. Niby tak blisko, a jednak tak daleko. Ilu to śmiałków pragnie je zdobyć. Marzy dniami i nocami o najwyższych szczytach, by później stoczyć z nimi ostateczną walkę. Niestety nie dla wszystkich wygraną. Jednak takie już są te góry. Dla jednych są pasją, sportową dyscypliną. Dla innych przekleństwem, w cieniu którego przyszło im żyć.

Pył po ostatniej tragedii jeszcze nie opadł. Im bliżej Katmandu i epicentrum trzęsienia ziemi, które przeszło tu w  marcu 2015 roku, tym coraz dobitniej widać i czuć skutki tej katastrofy. I my je odczuwamy.  Pierwszej nocy, po opuszczeniu Pokhary, bezpieczny kąt na nasz namiot udaje nam się znaleźć tuż przy domu Puzy, sympatycznej, młodej Nepalki, która studiuje w Katmandu, a teraz przyjechała w odwiedziny do swojej rodziny. To od niej dowiadujemy się, że szczęśliwie nie odczuli oni znacząco skutków trzęsienia ziemi. Prąd, tak jak dawniej, raz jest, raz go nie ma. Za pracą dalej trzeba wyjeżdżać, najlepiej z kraju, tak jak to zrobił brat Puzy. I ona ma takie plany, tylko musi skończyć szkołę. Wspólnie z nią i rodziną jej drugiego brata zjadamy kolację, rozmawiamy i śmiejemy się, bo to uśmiech rozładowuje większość sytuacji, w których bariera językowa jest zbyt duża. Rankiem żegnamy się z naszymi gospodarzami,  a na do widzenia dostajemy jeszcze chleb, bo przecież nie zostaliśmy nawet na śniadaniu. Mamy szczęście, że takie osoby jak rodzina Puzy, spotykamy często na swojej drodze. To one tak naprawdę piszą historię naszej podróży.

Do Katmandu coraz bliżej, kolejki po paliwo nie zmniejszają się, zatem kryzys paliwowy w pełni. Problem ten powstał po nałożeniu przez Indie ograniczenia w przepływie paliwa na granicy, a to wszystko ze względów politycznych. Jako że Napal w całości importuje paliwo z Indii sytuacja nie jest ciekawa. Ceny na czarnym rynku, który oczywiście kwitnie w pełni, są dwukrotnie wyższe. Mijając stacje benzynowe co rusz widzimy gigantyczne kolejki po paliwo, które jeszcze jest dowożone z Indii.

Droga robi się coraz bardziej pofalowana, a przed nami ostateczna wspinaczka. Ruch się wzmaga, a na drodze pojawia się spora ilość ciężarówek. Szczególnie te duże ani myślą zwalniać tempa pod górkę. Jadą więc rozpędzone i mijają nas na centymetry. Jak do tej pory nie możemy uznać tej trasy za wymarzoną. Niestety ruch uliczny potrafi sporo napsuć krwi i nawet tak piękne widoki jakie są w Nepalu nie cieszą tak jak powinny. Ostateczną wspinaczkę pod górę zostawiamy jednak na rano. Oboje mamy już dość i jedyne o czym marzymy, to położyć się spać. Jest już zresztą dość późno. Znaleźć jednak miejsce na namiot na zboczach gór, gdzie jak gąsienica wije się asfaltowa wstążka, łatwe nie jest. Nagle, tuż przed kolejnym zakrętem, naszym oczom ukazuje się mała, drewniana budka. Ni to sklep, ni to dom. Ktoś jest jednak obok. Szymon podchodzi i dopytuje o miejsce na namiot. Z uśmiechem na twarzy dostajemy pozwolenie na rozbicie się pomiędzy chatką, a wychodkiem. Nam to pasuje. Ważne, że bezpiecznie i choć w jakimś oddaleniu od drogi. Gdy już nasz namiot jest gotowy, poznajemy w końcu  nowych gospodarzy. A jest to pięcioosobowa rodzina, która żyje  w tej prowizorycznej chacie, od nieszczęsnego trzęsienia ziemi. Ich wcześniejszy dom został doszczętnie zniszczony. Najstarszy syn podobnie jak Puza studiuje w stolicy, dwie młodsze siostry uczą się jeszcze w szkole w sąsiedniej wsi. W chatce są tylko z matką, bo ojciec jest w górach, w ich rodzinnej wsi, gdzie przecież zostały zwierzęta. Gdy wraca wspólnie jemy kolację. My częstujemy ich naszymi przekąskami, a oni nas przygotowanym tradycyjnym dal bhat. Zjadam nawet ja, mimo że łzy same cisną mi się do oczu od ilości chili. Najstarszy syn opowiada nam o ich sytuacji, o pomocy, którą otrzymują  i o tym, że niedawno obok ich domu również zatrzymali się turyści, by odpocząć na chwilę. Była to para Niemców, podróżująca autem po Nepalu. Rodzina dostała od tych turystów nawet jakieś prezenty. Rozmowa miło się toczy, oczywiście tylko z dziećmi, bo rodzice nie znają angielskiego, jednak oczy wszystkim się już kleją.  Mówimy zatem sobie dobranoc i kładziemy się spać. Do tej pory nie mam pojęcia jak oni wszyscy się mieszczą w tej maleńkiej chatce.

Rankiem jak zwykle przyrządzamy swoją owsiankę, częstujemy nią też naszych gospodarzy, a od nich dostajemy nepalską herbatę. Potem pakujemy wszystkie nasze graty. W tym czasie podchodzi do nas młodsza  z córek i łamanym angielskim mówi, że ich tata prosi o „gift” (ang. prezent). W tym momencie poczuliśmy się nieco dziwnie, bo w takiej sytuacji często się nie znajdujemy. Tłumaczymy, że pieniędzy nie mamy, ale za to dajemy im nasz cały zapas suchego jedzenia, bo i tak jeszcze dziś dotrzemy do stolicy, gdzie można uzupełnić braki. Przyjmują. Gdy już spakowani jesteśmy do drogi i żegnamy się z naszymi gospodarzami, dziewczynka podchodzi do mnie ponownie i szepce do ucha, czy mogłabym jej dać jakąś bransoletkę, bo jedną dostała ostatnio od niemieckiej turystki.

Dlaczego o tym piszę? Dlaczego przedstawiamy sytuację tych dwóch rodzin z którymi spędziliśmy ostatnie dwa wieczory. Na pewno nie po to by kogoś osądzać, czy krytykować. Daleko mi od tego. Spędziliśmy świetnie dwa wieczory. Zarówno jedna jak i druga rodzina oddała nam przysługę, udostępniając miejsce na nocleg i dzieląc z nami ich czas. Pragnę je przedstawić jako przykład, bo podobnych zdarzeń mieliśmy jeszcze kilka. Chcę też zostawić Was z pewnym zapytaniem, a może kwestią do przemyślenia. Oczywiście nie musicie się ze mną zgadzać, bo każdy ma inne odczucia. Ja jednak wiem, że w moich nie jestem osamotniona. Podczas tej krótkiej drogi z Pokhary do Katmandu zauważyłam, że im bliżej stolicy, tym stosunek do nas się zmieniał. Wesołe pozdrowienia, bezinteresowne uśmiechy znikały. Pojawiał się za to inny rodzaj zainteresowania, ten mniej przyjemny. Zaczęliśmy się czuć jak pewnego rodzaju akcje charytatywne. Czy za bardzo nie angażujemy się, my Biali, we wszystkie akcje pomocowe i zbiórki. Czy czasami nie lepiej dać wędkę, zamiast ryby. Pobyć z kimś, poświęcić czas? Wiem, że są też i takie przedsięwzięcia i za nie dziękuję.

[Styczeń 2016]

PODOBAŁ SIĘ TOBIE TEN WPIS?

Jeśli tak, to zarejestruj się aby otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach związanych z naszymi podróżami. Nie ujawnimy nikomu Twojego adresu!

Ania

Czerpie z życia pełnymi garściami, świat poznaje wielkimi krokami. Rowerem odkrywa światy nieznane, czasami mąż ma z nią „przechlapane”…

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.