Górskie spacery

Wiedzieliśmy, że kiedyś to nastąpi, ale staraliśmy się tej myśli nie dopuszczać za szybko do siebie. Zwłaszcza Ania, która strasznie ich nie lubi. Ale co zrobić. Czasem, aby móc się delektować trzeba się pomęczyć.

Wszystko zaczęło się jeszcze w Kambodży, gdzie spotkani rowerzyści polecili nam trasę z Dalat do Nha Trang. Niestety, wtedy byliśmy już daleko na północy i powrót do południowego Wietnamu zająłby nam sporo czasu. Skuszeni jednak pięknymi widokami, zdecydowaliśmy się na podjechanie do Da Lat autobusem. Tym bardziej, że wdrapujemy się na zdecydowanie wyższy poziom, więc wydawało nam się, że sama trasa do wybrzeża będzie spacerkiem. Po nieprzespanej nocy w autobusie wsiedliśmy ponownie na rowery, by wydostać się z Da Lat i podjechać tyle na ile nam starczy sił w kierunku Nha Trang. I tu zaczęło się to, czego Ania najbardziej nie lubi na naszych wyprawach rowerowych. Podjazdy! Niby nie jakieś super wysokie. Nachylenie też niezbyt ostre, ale dostaliśmy w kość. Wyszedł brak treningu, którego nie mieliśmy w Polsce, a nieprzespana noc i wiatr w twarz dopełniły dzieła zniszczenia. Ania po którymś z kolei wzniesieniu wyraźnie dała do zrozumienia, że ma dość. Zaczęły się więc spacery z naszymi rowerami. Odpoczynki co 100-200 metrów i dalsze mozolne wpychanie naszych jednośladów pod górę. Ciągle uspokajałem Anię, że za kolejną serpentyną będzie wypłaszczenie i że zaraz będzie z górki. Niestety nawet jak już było z górki, to kolejny podjazd (podejście) okazywało się jeszcze wyższe. Ale co zrobić. Cofać się nie miało sensu, więc pozostawało nam jakoś cisnąć do przodu.

Dzień kolejny wcale się lepiej nie rozpoczął. Po noclegu zorganizowanym na dziko, nie ujechaliśmy zbyt daleko i zaczął się kolejny podjazd. W naszym wypadku kolejny spacer. Wtedy to najbardziej przeklina się cały wożony przez siebie bagaż. Po co tyle tego zabraliśmy? Czemu zawsze tak dużo mamy rzeczy? A na dodatek w drodze mijają nas turyści jadący busikami z wycelowanymi przez brudne szyby obiektywami. A my nawet siły do wyciągnięcia naszego aparatu nie mamy. Masakra. Tylko na dłuższych postojach rozbiliśmy zdjęcia, by mieć cokolwiek z naszej wspinaczki. Na szczęście po burzy przychodzi słońce, a w naszym wypadku góra się skończyła i zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Odżyliśmy wiedząc, że teraz powinien być długi zjazd. Zaczęły się zdjęcia, a nawet jakieś filmiki. I wtedy stwierdziliśmy, że było warto. Że trud się opłacał.

Podczas zjazdu spotkaliśmy wielu rowerzystów z komercyjnych wycieczek zjeżdżających na rowerach bez sakw. Okazało się, że oni wwożeni są autokarami na sam szczyt, by następnie tylko z niego zjechać. W sumie nie ma się co dziwić, bo 25 km drogi w dól po serpentynach i w dodatku z pięknymi widokami marzy się chyba każdemu rowerzyście. Dodając do tego 1500 metrów przewyższenia i banan na twarzy gwarantowany. Trzeba tylko uważać na zakrętach, bo piasek czasem leży i dziury w jezdni są. Także nie można dać się ponieść emocjom, bo w szpitalu to chyba na wakacjach nikt nie chce leżeć. No chyba, że jest na kim oko zarzucić. Wtedy zapewne ochotnicy by się znaleźli.

Jest jeszcze jeden aspekt, który muszę poruszyć. Pytanie czy Wy – moi drodzy, macie szczęście?

Pewnie spytacie skąd to pytanie. A to dlatego, że przemierzając tę trasę, trzeba mieć szczęście do pogody. Ona bowiem potrafi splatać niezłego figla, nawet gdy się na to nie zapowiada.

Tak było w naszym wypadku. Zjeżdżaliśmy około 10:00-11:00 i mieliśmy przecudne widoki. Niestety napotkany po drodze Hiszpan, który jechał w przeciwnym kierunku, niestety już ich nie miał. Spotkaliśmy go na wysokości około 500 m od podnóża góry. Wolno, ale spokojnie podjeżdżał pod kolejne serpentyny. Pełni podziwu słuchaliśmy co już zwiedził i co jeszcze chce osiągnąć. Podróżuje na rowerze już od 1,5 roku, a przed nim jeszcze ładny kawałek świata do zwiedzenia. Po usłyszeniu ile już przejechał, zrozumieliśmy dlaczego tak łatwo połyka takie podjazdy. Wprawę już ma i to niemałą. Ale nie o tym chciałem pisać. Po kilku dniach na jego blogu pojawimy się zdjęcia z podjazdu. Okazało się że większość trasy zrobił we mgle a raczej w smogu, który nadszedł z wybrzeża. Dopiero wtedy skojarzyliśmy fakty. Że po zjechaniu z góry pojawiły się jakieś chmury. Pogoda w Wietnamie już jest inna – pomyśleliśmy wtedy. Zrozumieliśmy też, jakie szczęście mieliśmy. W sumie to ja je miałem, bo jakbym się Ani wytłumaczył, że po tylu wspinaczkach i pchaniu obładowanego roweru pod górę jedyne co można zobaczyć, to mgła czy też smog. Jako, że podjazdów jeszcze sporo przed nami (właściwie, to dopiero się zaczynają), trzymajcie więc kciuki, aby szczęście nam sprzyjało i abyśmy trudne odcinki mogli sobie powetować pięknymi widokami.

 


PODOBAŁ SIĘ TOBIE TEN WPIS?

Jeśli tak, to zarejestruj się aby otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach związanych z naszymi podróżami. Nie ujawnimy nikomu Twojego adresu!

Szymon

Rower, góry i lampiony – to jego świat u boku żony!

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.