Kiedyś usłyszeliśmy, że Chiny można albo kochać albo nienawidzić. My po pierwszym dniu spędzonym w tym kraju nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić. Wiemy już jednak, że będzie ciekawie, choćby ze względu na to, że tu mało kto po angielsku mówi. Ale jak dwie strony są skłonne do komunikacji, to i bez wspólnego języka można się dogadać.
Już w pierwszych minutach naszego pobytu w tym jakże ciekawym kraju zauważyliśmy, że tak jak atrakcją dla nas są Chińczycy, tak samo i my jesteśmy atrakcją dla nich. Mohan – miasteczko tuż przy granicy z Laosem. Jedna fotka z panią w białej bluzeczce, ale pani chce jeszcze jedną z naszą dwójką. Zaraz po niej pani w niebieskiej sukience podbiega, podaje smartfona koleżance i też chce fotkę. Pan w koszuli w kratę nie chce być gorszy, też wyciąga telefon i robi sobie z nami zdjęcie. Lekko zbici z tropu tym niecodziennym przywitaniem w Chinach jedziemy dalej w poszukiwaniu chińskiej karty SIM. Jest napis „China mobile”, gdzieś obok „4G”. Tu musi być Internet. Wchodzimy. Pani z przestraszoną miną patrzy na nas jak na kosmitów. Chcielibyśmy kartę SIM z dostępem do Internetu – mówimy po angielsku. Pani dalej ani drgnie, a na jej twarzy pojawia się coraz większe przerażenie. SIM, Internet – powtarzamy. Nic. Zrezygnowani wychodzimy. Kolejny sklep i podobna sytuacja. Z tym, że chyba pani coś zakumała i wysyła nas do tej u której byliśmy wcześniej. Nie pozostaje nam nic innego jak szukać dalej. Tuż przy samym wyjeździe z miasteczka widzimy jeszcze jeden sklep z napisem „4G” i telefonami. Tu musi się udać – myślimy. Faktycznie nić porozumienia jest większa, bo pani podaje już nam kartę SIM. Udało się – cieszymy się w duchu. Ale o dziwo pani prosi o ID. Już wcześniej czytaliśmy o tym, ale udajemy, że nie wiemy i podajemy nasz polski dowód. Nie – pani kręci głową. Dajemy paszport – też nie. Musi być chiński dowód osobisty. Zrezygnowani odpuszczamy, licząc, że następnego gdy dotrzemy do większego miasta to tam nam się uda. Za to większe szczęście mieliśmy ze znalezieniem miejsca pod namiot. Nauczeni wcześniejszym niepowodzeniem w komunikacji, wstukujemy w komórkę „Czy możemy tu rozbić namiot”, a potem tłumaczymy to na chińskie krzaczki. Udało się, pani zrozumiała. Rozbijamy się więc na jakimś polu kilka kilometrów od miasta.
Mengla – pierwsze, duże miasto na naszej trasie w Chinach. Tu musi się udać załatwić kartę SIM – mówi Szymon drapiąc się raz po nogach, raz po rękach. Nasz wczorajszy nocleg, nie okazał się idealnym. Na Szymona ciele naliczyłam 41 ukąszeń upierdliwych muszek. Wygląda on jakby miał różyczkę.
Jeden, drugi, trzeci wszędzie kręcą głową, że nie mogą, że ID. Wysyłają nas na jakąś uliczkę, rysują nawet mapkę. To jedziemy. Jak tam się nie uda, nie będziemy mieć w Chinach kontaktu ze światem. Wchodzimy, musimy pobrać numerek i ustawiamy się w kolejkę. Ku naszemu zaskoczeniu przyjmuje nas pan mówiący po angielsku! Do tego oznajmia nam, że kartę SIM ma i prosi o paszport – nie chiński dowód! Udało się, mamy Internet. Najdroższy jaki do tej pory kupiliśmy, ale jest. Oczywiście ze wszystkimi chińskimi ograniczeniami, ale już powoli z nimi walczymy.
Zadowoleni idziemy coś zjeść. Tym razem idzie gładko. Z pełnymi brzuchami siadamy gdzieś na poboczu uliczki przy której kupiliśmy jedzenie, suszymy namiot i obserwujemy codzienne życie. Tuż obok nas jest ekspresowa przychodnia, która wygląda jak sklep. Z tyłu za kotarą trzy łóżka przy których stoją kroplówki. Podchodzi tam starszy pan. Odpala papierosa. Przychodzi lekarz w białym fartuchu i zaprasza pana do biurka. Z szuflady wyciąga latarkę i zagląda pacjentowi do gardła. Potem mierzy ciśnienie i znika gdzieś z pacjentem na zapleczu. Wszystko byłby w porządku gdyby nie fakt, że ten papieros, który starszy Chińczyk odpalił tuż przed wejściem przez cały czas był w jego ręku. A najzabawniejsze to chyba to, że przeszkadzało, to chyba wyłącznie mnie. Co czeka mnie dalej? Tego jeszcze nie wiem, ale z pewnością będzie interesująco.
No photos