Nie wiem sama czy cieszyć się na ponowne zetknięcie z Indiami. Mówią, że to będą zupełnie inne Indie. Mówią też, że bardziej łagodne i łatwiejsze we współżyciu. Jak będzie naprawdę, przekonam się już za kilka dni, kiedy to ponownie ja i mój rower wjedziemy na hinduską ziemię przejściem granicznym w Panitanki. Do granicy za namową Rocio i Pushkara jedziemy przez góry, słynną BP Highway łączącą Katmandu z Terai, czyli pasem nizin. Ciągnie się ona niczym gąsienica pomiędzy górskimi dolinami, przecinając raz po raz lokalne rzeki, by w końcu majestatycznie piąć się w wąwozie z rzeką Kamla Nadi w dole. Mijając to wszystko rozkoszuję się ostatnimi dniami w Nepalu, żegnając jednocześnie z ośnieżonymi Himalajami.
Ruch początkowo spory, ale nie ma co się dziwić, bliskość stolicy robi swoje. Wystarcza jednak tylko odbić w bok, by poczuć się jak w raju. Dookoła zielone pola, które z kolei po chwili przemieniają się jak za dotknięciem magicznej różdżki w gęstą dżunglę. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie pospiesza mnie żądna ciężarówka, wspinająca się w podobnym tempie pod górę. Nie próbuje też strącić do rowu rozpędzony bus. Nie słyszę natarczywego trąbienia, czy pisku hamujących opon. Przez większość czasu jedziemy tak naprawdę tylko ja i Szymon, co jakiś czas mijani szerokim łukiem przez lokalne auto, czy motocykl. Nie uwierzycie, ale kręcę tak tym moim rumakiem po nowiutkim asfalcie budowanym przez 22 lata przy udziale japońskiego rządu! W takich momentach nawet mozolna wspinaczka przestaje mieć dla mnie znaczenie. Mogę cieszyć się chwilą i zbliżającym, sporym zjazdem.
Słońce chyli się już ku horyzontowi, a my przyglądamy się temu spektaklowi, zapominając o bożym świecie. W końcu Szymon, jako ten twardziej stąpający po ziemi, stwierdza, że trzeba się zbierać i szukać miejsca na nocleg. A z tym niestety tu słabo. Albo to strome zbocza, albo ktoś życzy sobie sporej zapłaty za rozstawienie namiotu w ogródku, albo też ostatecznie robi się tak ciemno, że już nic nie widzimy. Kątem oka dostrzegamy jednak w oddali jakieś światła. To musi być wioska. Jestem już zmęczona, ale to jeszcze dam radę. Nie cierpię jednak jeździć, kiedy nie widzę co jest przede mną na kilkanaście metrów, dlatego zgadzam się, aby Szymon zapytał o miejsce do spania w niewielkim sklepiku. Zbiega się standardowo kilku ciekawskich, z czego jeden mówi łamanym angielskim. Chcą za przysługę zapłaty. Gdy Szymon tłumaczy, że my nie chcemy u nich w domu i wystarczy nam miejsce gdzieś na trawie w okolicy ich posesji, nie mogą pojąć jak możemy tam spać w tak zimne noce. Opowiadam więc, że my podróżujemy tak jak Pushkar i pytam czy go znają? Ku mojemu zaskoczeniu, słyszeli o nim i są z niego niesamowicie dumni. Po tych zdaniach nie ma już mowy o zapłacie. Mamy się czuć u nich jak w domu i po raz n-ty pytają, czy aby na pewno nie chcemy spać u nich w pokoju. A nam nasz namiot wystarcza w zupełności. Kupujemy u nich tylko dal bhat, bo nie mamy już sił sami czegoś przygotowywać. Tej decyzji jednak żałuję już po pierwszym kęsie. Łzy same płyną mi po policzkach, a usta palą niemiłosiernie. Nawet Szymon odporny już na ostre smaki, ma z tą potrawą problem.
Tak jak mówili miejscowi, noc była chłodna, a namiot o poranku pokryty jest w całości rosą. Szybkie pakowanie odbywa się w towarzystwie ciekawskiej, miejscowej staruszki, która bacznie obserwuje każdy nasz ruch, zaglądając przy okazji w sakwy. Na koniec jednak żegna się życzliwie i macha na do widzenia. Poranek wita nas dziś niesamowitymi widokami. Są żółcie, zielenie, wszelakie odcienie brązów i górujący nad wszystkim błękit. I jechałabym tak pewnie pogrążona w myślach jeszcze przez długi czas, gdyby nie nagły trzask. Łup! I na moich oczach, dosłownie kilkadziesiąt metrów przede mną z drogi wypadł rozpędzony motocykl, który wpadł w poślizg, wchodząc w zakręt. Ku mojej uldze, gdy oboje z Szymonem docieramy na miejsce wypadku, widzę, że zarówno kierowca, jak i pasażer wstali o własnych siłach. Pierwszy ma niewielkie zadrapania i podarte spodnie. Drugiemu krwawi ręka i jest w szoku. Szymon pomaga pierwszemu z nich podnieść motor, a ja wyciągam apteczkę i oczyszczam rany. Gdy kończę zawijać drugiemu z nich rękę, nagle zatrzymuje się obok mnie jakiś motor. Zsiada z niego dwóch, młodych Nepalczyków i idą w moim kierunku. Jeden podciąga nogawkę od spodni pokazując obdarte kolano, drugi zaś zdejmuje kurtę i wskazuje łokieć. Kręcą się wokoło mnie, zaglądając do apteczki, tłumacząc, że oni też przed momentem się przewrócili i potrzebują opatrzenia ran. Ja rozumiem, że nie ma tu szpitala, a punkty apteczne są drogie. Ale co ja mam zrobić. Trzęsą mi się już ręce ze zdenerwowania, a środki opatrunkowe już się skończyły. Daję więc ostatnie plastry i tłumaczę, że więcej nie jestem w stanie pomóc. Choć przyznam, że o ile pierwsi z opatrywanych przeze mnie chłopaków, wzbudzali we mnie litość i naprawdę byli w szoku, to o tyle ta nowo przybyła dwójka z niewielkimi zadrapaniami, na które osobiście sama bym nie zakładała plastrów, wydaje mi się nieco przewrażliwiona. W końcu widząc, że nic więcej nie pomogę, odjeżdżają nie dziękując nawet za pomoc. Podobnie jest też z resztą z dwoma, pierwszymi chłopakami. Gdy docierają do nich lokalni z pobliskiej wsi, wdają się z nimi w dyskusję, nie zwracając już na nas uwagi. Pakujemy więc wszystkie rzeczy i odjeżdżamy widząc, że są już w lepszej formie. Nie mija mniej niż pół godziny, a chłopaki na swoim mocno porozbijanym, ale jednak stale działającym motorku, mijają nas nawet nie machając na pożegnanie.
Wraz z końcem BP Highway kończy się tak naprawdę dla mnie prawdziwy Nepal. Taki, który najbardziej lubię. Zaczyna zaś zatłoczona mieszanka nepalsko-indyjska, która rozlewa się wzdłuż prowadzącej do granicy głównej drogi zwanej Mahendra Highway. Znowu wracają ciekawskie nie tyle spojrzenia, bo do nich jestem już przyzwyczajona, co wręcz natarczywe gapienie się. Coraz bardziej czuć wpływy indyjskie. Na ulicach dominują kolorowe sari. Jest gwarno i brudno. Ponownie też lokalni rowerzyści chcą bawić się ze mną w berka, siedząc mi na kole, lub wymijając na zmianę. Czy te Indie do których zmierzam, rzeczywiście będą inne? Zaczynam powoli wątpić.
Duży problem mamy też ze znalezieniem w tym zgiełku noclegu. Szczególnie sytuacja staje się nieciekawa tuż przed granicą, gdzie zarówno w jednej z fabryk, jak i tartaku, gdzie zwykle pytamy o pozwolenie, spotkaliśmy się z odmową. I gdy tak stoję po drugiej stronie ulicy, czekając na Szymona starającego się nam załatwić kąt do spania, podchodzi do mnie młoda dziewczyna. Zagaduje skąd jestem, jak mam na imię i co tu robię. Tłumaczę więc, że czekam na męża, bo szukamy miejsca na nasz namiot jako, że już jest ciemno. Bez większego zastanowienia oznajmia mi, że jak nam się nie uda w tej fabryce, to możemy przyjść do niej. Zmieścimy się w jej domu. No i gdy faktycznie spotykamy się z odmową, bierzemy z Szymonem nasze rowery i udajemy się za nią.
Dom Neelam, bo tak ma na imię nasza młoda gospodyni, nie jest duży. Właściwie to maleńka, dwupokojowa lepianka z dobudowaną drewnianą spiżarnią. Łazienki brak, więc myję się pobieżnie na zewnątrz domu w otoczeniu wesołych dzieciaków. Jest to rodzeństwo i sąsiedzi dziewczyny. W tej maleńkiej chatce mieszka tu ona z rodzicami, młodszą o rok siostrą i siedmioletnim bratem. Wszyscy są Nepalczykami, co wywnioskowałam już po ubraniu i sposobie bycia. Tuż obok nich mieszkają zaprzyjaźnieni sąsiedzi. Chyba wszyscy traktują się tu jak jedną, wielką rodzinę, bo wieczorem już sama gubię się, kto gdzie mieszka. Ostatecznie rozbijamy namiot na przydomowym podwórku. Obok nas dwie kozy, z których jedna ku uciesze najmłodszych dzieciaków, dosłownie na naszych oczach wydała na świat maleńką kózkę. Ja w końcu zmęczona długimi rozmowami, żegnam się z gospodarzami i idę spać, zostawiając z nimi Szymona.
Rankiem budzi mnie charakterystyczny odgłos zamiatanych drewnianą miotłą liści, przemieszany z odgłosami nowo narodzonej kózki. Zarówno Neelam, jak i reszta domowników już wstała. Rozpoczynają się przygotowania do szkoły. Starsze dzieci, czeszą i ubierają młodsze, rodzice wołają na śniadanie, a zwierzęta biegają dookoła, również upominając się o swoje. Mama Neelam już jest w pracy. A pracuje przy zbiorach herbaty, przez co mocno cierpią jej plecy od noszenia ciężkich koszy. Ojciec jeszcze jest w domu, bo pracuje w fabryce po drugiej stronie ulicy, tej samej w której wczoraj spotkaliśmy się z odmową noclegu. Neelam nie chce wypuścić nas bez śniadania. Na tłumaczenie, że spóźni się przez nas do szkoły nie zwraca uwagi, tłumacząc, że obie z siostrą mają na późniejszą godzinę. Zostajemy więc nieco dłużej, a ja z wielką ciekawością przyglądam się procesowi przygotowywania warzywnego sosu, jednocześnie prosząc o niewielką ilość ostrych przypraw. Ku mojej uciesze Neelam oznajmia, że przygotuje dwie wersje. Jedną dla wszystkich i drugą specjalnie dla nas. Pomieszczenie w którym przygotowywane są posiłki jest zarazem miejscem, gdzie w wielkiej beczce przechowywany jest wysuszony ryż. Są tam też warzywa i przyprawy. Po drugiej stronie, w koncie tej drewnianej chatki, na ziemi znajduje się niewielkie palenisko z porządnie już osmoloną patelnią. Dziewczyna wszystkie czynności wykonuje niesamowicie sprawnie, a do krojenia warzyw nie potrzebuje noża. Używa czegoś, co widzę po raz pierwszy na oczy. Jest to mosiężna podpórka w kształcie litery V z wygiętym i zaostrzonym jednym ramieniem. Kładzie ją ona na ziemi, kucając jednocześnie przy palenisku, podpiera ją jedną nogą i obiema rękami sprawnie szatkuje warzywa i wrzucając na patelnię. Robi to tak sprawnie, że nie mogę wyjść z podziwu. Gdy tak jemy wspólnie śniadanie Neelam opowiada nam nieco więcej o sobie. Na pytanie jakie ma plany na przyszłość i jakie są jej marzenia, nie potrafi odpowiedzieć. Chce skończyć szkołę i bardzo lubi język angielski. Czy pójdzie na studia, nie wie. Mówi, że jest szczęśliwa. Czy szczęście to jednak zazna w rodzinnej wsi, pracując jak jej matka i reszta kobiet na pobliskiej plantacji herbaty? Tego nie wiem. Wiem jednak, że życzę jej jak najlepiej. Żegnamy się serdecznym uściskiem i dziękujemy, że mogliśmy się nawzajem poznać.
I w takich okolicznościach też żegnam się z Nepalem. Czyż nie mogłam wymarzyć sobie lepszego zakończenia. Kolejny raz życie pokazuje mi, że ludzie są dobrzy, a czasami im mniej posiadają, tym chętniej chcą się dzielić i są życzliwsi. Z Neelam wymieniliśmy się numerami telefonu. Facebooka, nie posiada, bo Internetu tam brak. Ma jednak na nas namiary. Kontakt zatem jakiś jest. Może nie taki, jaki bym chciała, ale liczę, że los kiedyś pozwoli nam się jeszcze spotkać.
[Luty 2016]
Trójkołowy ciągnik z pustą przyczepą i kobietka załadowana bardziej niż niejedna przyczepa łamią serce
Oj łamią, łamią! A to nie jedyne takie obrazki w tym kraju. Na szczęście ludzie sobie jakoś radzą.