Tajlandia przywitała nas słoneczną pogodą i wysoką w porównaniu do Polski temperaturą. Podczas gdy Wy ubieracie się w co posiadacie, by się ogrzać, my w Bangkoku nie mamy już możliwości zdjęcia czegokolwiek z siebie (na upartego można by, ale nie wiem jak tutejsze władze reagują na ludzi jeżdżących w bieliźnie).
Wracając jednak do naszego przyjazdu. Lekko spóźnieni wylądowaliśmy o 14:30 czasu lokalnego. Szybko podeszliśmy do odprawy wizowo/paszportowej i ustawiliśmy się w długiej kolejce po odpowiednie pieczątki. Tam przyszło nam postać ok 30 minut. Dla jednych to długo, ale my mając w pamięci czekanie na wizę w Zimbabwe (gdzie kolejka była 10 razy krótsza, a czas 4 razy dłuższy) z tego wyniku byliśmy jak najbardziej zadowoleni. Ciekawi byliśmy tylko czy będą się nas dopytywać o bilety na wylot z Tajlandii (aby otrzymać za darmo wizę na 30 dni trzeba mieć bowiem bilet na wylot z tego kraju przed upływem ważności wizy lub inny dokument potwierdzający wylot w okresie ważności wizy). Warto tu wspomnieć, iż na forach krążą różne sposoby na ominięcie tego wymogu. Takie jak:
1) Kupno biletu w pełni refundowanego(my tak zrobiliśmy- teraz musimy go anulować i zgłosić prośbę o zwrot funduszy).
2) Na chwilę obecną na lotnisku nie ma jeszcze centralnego systemu monitorującego rezerwacje i zakupy biletów, więc można przerobić stary bilet i podmienić daty/numery lotu. Ryzykowne ponieważ jeżeli na lotnisku w między czasie taki system się pojawi, delikwent może nawet znaleźć się w więzieniu za fałszerstwo. A nie życzę nikomu dostać się do Tajskiego więzienia.
3) Rezerwacja hotelu w innym kraju z datą przed upływem ważności wizy. Tu jednak często zaliczka nie jest zwracana.
Jak się okazało pani nawet nie spojrzała na stronę blankietu z wylotem (specjalnie nie wpisaliśmy tam numeru biletu czekając na reakcję). Ania widziała, że kontrolerka wolała przeglądać swojego Facebooka w tym czasie:) Bo taką właśnie zakładkę miała otwartą na swoim telefonie. Nie mniej słyszeliśmy, że celnicy kontrolują ten wymóg, więc my mieliśmy po prostu szczęście.
Po kontroli zabraliśmy się za szukanie bagażu i naszych rowerów, które z racji wymiarów były w innym miejscu. Skręcanie ich zajęło nam małą chwilę, także po 17:00 czasu lokalnego postanowiliśmy wyruszyć. Niestety po 2 nieprzespanych nocach i 6 godzinach różnicy w czasie nasze organizmy nie były zbyt skłonne jeszcze tego dnia pedałować, a to niestety im zafundowaliśmy.
Jazda rowerem po Bangkoku nie należy do przyjemnych. Ale da się. Oprócz nas widzieliśmy kilka takich osób (tyle, że lokalnych). Nie byliśmy więc sami. Po drodze udało się Agacie złapać jedną gumę (dla tych co nie czytają krótkich informacji z Facebooka wspomnę tylko, że przez pierwsze 3 tygodnie podróży będzie nam towarzyszyła nasza koleżanka Agata). Także dzień pełen wrażeń. Przy zapalonych czołówkach, późnym wieczorem udało się nam cało dostać do hostelu. Szczęście tym większe, że w naszym 8-osobowym pokoju byliśmy sami.
Następnego dnia odpuściliśmy sobie rowerowe zwiedzanie i postanowiliśmy się przespacerować. Jako, że mapa w ręku, aparat na szyi, a kolor skóry jakiś niepodobny do tubylców, to od razu wszyscy widzą, że turysta na urlopie.
A teraz opiszę po naszą przygodę z Tuk Tukiem. Podczas zwiedzania podszedł do nas kierowca taksówki i pyta łamanym angielskim co zwiedzamy. My na to, że idziemy do centrum i po drodze oglądamy ciekawe miejsca. On na to, że świątynia do której się wybieramy jest teraz zamknięta z powodu nabożeństwa i można ją obejrzeć za 3 godziny. Powiedział jeszcze, że zaraz zaprowadzi nas do swego kolegi, bo on lepiej po angielsku mówi, więc nam coś ciekawego zaproponuje do zwiedzania. Zaprowadził nas do właściciela Tuk-Tuka (motor 3-kołowy z naczepą na 2-3 osoby), a ten zaoferował, że za 40 Bahtów (ok 4,50zł) obwiezie nas po 3-4 ciekawych miejscach. Cena nas zaskoczyła bo miejsca, które pokazał nam na mapie były oddalone na tyle, że pieszo musielibyśmy iść z 10 km. Facet posiadał licencję i nawet w tuk tuku była wywieszona informacja dla turystów, aby na nie wystawiać bagaży blisko krawędzi pojazdu, bo ktoś może ukraść. Dopytujemy więc co to za miejsca i czy na pewno 40 Bahtów. Tak, tak 40. Płatne na koniec. A miejsca to świątynia z największym leżącym Buddą w mieście. Inne to najwyższy Budda i jeszcze jakaś fabryka wyjątkowo otwarta przez najbliższy tydzień z okazji jakiegoś święta. Wstęp oczywiście bezpłatny. A on będzie na nas czekał pod każdym miejscem. Po konsultacji stwierdziliśmy że ok, nawet jak nas gdzieś wywiezie, to wrócimy spokojnie pieszo lub innym środkiem transportu. A tak przynajmniej się przejedziemy Tuk Tukiem. Pierwsze miejsce wyglądało obiecująco (nie można było robić niestety zdjęć), ale był leżący Budda. Myślimy nie jest źle. Zobaczymy, co nam pokaże dalej. Drugim miejscem miała być fabryka. Okazało się, że jest to zwykły sklep z ręcznie szytymi na miarę garniturami. Jako że ciężko jest wozić garnitury na rowerze i przede wszystkim nie stać nas na nie, wiec szybko z tego sklepu wyszliśmy. Nasz przewodnik zdziwiony pyta: „Nie podobało się?”. A my na to, że nie potrzebujemy garniturów. Chyba zrozumiał, że my takich miejsc nie chcemy odwiedzać i już bez ogródek powiedział, iż następny punkt to będzie sklep z pamiątkami/ubraniami i prosi nas abyśmy chociaż 5 min w nim zostali. Wtedy zrozumieliśmy w jaką zabawę się bawimy. Facet za bardzo niską cenę oferuje przejazd po ciekawych miejscach z czego połowa to zaprzyjaźnione sklepy, które dają mu kasę za przywiezienie turystów. Myślimy sobie- nie spieszy się nam. Możemy pobawić się w taką zabawę. W końcu i tak na koniec płacimy. Obejrzeliśmy więc rzeczony sklep. Posiedzieliśmy w nim 5 min i wyszliśmy. Kolejnym punktem podroży był najwyższy Budda. Zostaliśmy tam zawiezieni. Po nim kierowca powiedział, że może nas zawieźć do informacji turystycznej. A my na to, że nie potrzebujemy. On nalegał jednak, że dowiemy się tam ciekawych rzeczy. Ulegliśmy myśląc że ok- wypytamy się o kilka miejsc. Może dostaniemy mapkę miasta? Zgadnijcie czym było TI? Okazało się być typowym biurem podróży z różnymi wycieczkami objazdowymi, które proponuje się turystom. Ale nic. Usiedliśmy i zadaliśmy swoje pytania. Odpowiedzi tylko częściowo nas zadowalały. Po kilku pytaniach o trasy rowerowe pan, który nas przyjął był zdecydowanie znudzony nami. Wyczuł, że my nie będziemy korzystać z jego usług. Następnie kierowca zawiózł nas na miejsce z którego wyjechaliśmy. Tu jeszcze jedna uwaga. Warto mieć przygotowane drobne pieniądze do płacenia kierowcom, bo oni oczywiście ich nie mają.
Czy czuliśmy się wykorzystani? Pewnie troszkę tak, ale wiedzieliśmy, że coś jest nie tak już od samego początku. Powiemy więcej. Za tak niską kwotę przejechaliśmy się Tuk Tukiem po ładnym skrawku miasta. Zobaczyliśmy jak kierowca jedzie pod prąd, na czerwonym i jak o centymetry mija inne pojazdy. Choćby dla tego warto jest dać się wciągnąć w tą całą zabawę. Oczywiście jak się posiada wolny czas i się nie goni nigdzie, aby zobaczyć jak najwięcej miejsc.
A czy Wy mieliście podobne historie podczas swoich wycieczek/wypadów za granicę Polski? Jeżeli tak podzielcie się nimi w komentarzach.
jak zawsze bardzo interesujace relacje juz niemozemy sie doczekac kolejnych
Uff, jak dobrze, że wszyscy żyjecie:)
Wybraliście naprawdę piękny i kolorowy kraj jako poczatek swojej podrózy.
Trzymamy z całą rodziną bez przerwy kciuki za realizację wszystkich rowerowych planów.
Powodzenia!
Ps. W Polsce nie jest wcale tak zimno:)
Bardzo dobry tekst i super zdjęcia!
Fantastyczna wyprawa. Róbcie jak najwięcej zdjęć. Trzymam kciuki!
Hej.
Nie będę oryginalna i napiszę, że piękne zdjęcia 😉
Mnie spotkała identyczna przygoda z panem z Tuk Tukiem – opcja zawiezienia w parę miejsc (sklep z garniturami, droga restauracja i biuro turystyczne). Wszystko od początku wyglądało podejrzanie, ale że akurat dalszej części wyprawy nie mieliśmy dokładnie zaplanowanej skorzystaliśmy z porad tego biura i wbrew pozorom nie jest trefne. Zarezerwowali nam bilety na samoloty, miłe tanie hoteliki, łódki pomiędzy wyspami i dowozy wszędzie samochodami. Pomimo sporego zaniepokojenia, czy te 2 ręcznie wypisane świstki papieru mają nam zapewnić te wszystkie transfery i noclegi wszystko udało się idealnie. Nawet w punktach przesiadkowych czekał na nas pan z kartką z moim imieniem 🙂 Tak więc Tajowie lubią naciągać, ale nie wszyscy to oszuści 😉 Zapraszam na moją relację z tego wydarzenia: http://laupinka.blogspot.com/2012/03/one-night-in-bangkok-raczej-trzy.html
Pozdrawiam i szerokiej drogi!
Paulina
Paulina dzięki za Twoje spostrzeżenia. My nie twierdzimy, że wszyscy Tajowie to oszuści. Chcieliśmy tylko zwrócić uwagę na fakt iż można być przewiezionym przez całe miasto, celem zaproponowania dóbr czy usług. Nie każdy jednak jest chętny na taką przejażdżkę. Nie mniej cena jaką kierowca tuk tuka zażyczył sobie od nas była warta przejażdżki więc my nie żałujemy:D
WINCYJ!!! WINCYJ!!!
To dopiero początek przygody a ja chcę więcej. Pisz Szymek, bo przygodę waszą chłonę jak wieloryb plankton, gdy głodny. Czy tam jest rzeczywiście tak obłędnie kolorowo czy Ania podkolorowuje trochę te fotki?
Pornek- tam jest kolorowo. Powiem więcej- jesteśmy w porze suchej. Kolory mogą być tam jeszcze bardziej intensywne po deszczach.