Z wizytą w Kanpur

Zapada zmrok, a my nadal na rowerach. Ciężko nam dziś znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg. Albo wszędzie pełno ludzi, albo śmieci, albo właściciele posesji nie zezwalają na rozbicie namiotu. Nieuchronnie też zbliżamy się do dużej miejscowości, którą to chcieliśmy ominąć. Indie, a szczególnie Uttar Pradesh, nie należą do miejsc dogodnych do kempingu.

Postanawiamy więc jechać drogą do miasta, a nie główną obwodnicą na której to z pewnością nie znaleźlibyśmy niczego. Tuż przed samym wjazdem do miasta podjeżdża do nas na motorze pewien Hindus i łamanym angielskim pyta skąd jesteśmy. Odpowiadamy, przy okazji pytając o miejsce pod namiot. Mężczyzna ewidentnie nas nie rozumie, dlatego żegnamy się i jedziemy dalej. Jednak on nie ustępuje i podąża za nami. To już nie pierwsza sytuacja, gdy ktoś jedzie obok nas przez dłuższy czas, więc dalej pedałujemy swoim tempem. Zatrzymujemy się tylko przed zjazdem, aby upewnić co do dobrego kierunku. Podjeżdża też Hindus i tym razem pyta czy może pomóc. Tłumaczymy tym razem, że szukamy taniego hostelu. Dodatkowo używamy gestykulacji, aby na pewno nas zrozumiał. Wskazuje że mamy jechać za nim. Pytamy więc jak daleko. On na to, że 4 kilometry. Zgadzamy się, gdyż nasza mapa pokazuje najbliższy hotel za 7 kilometrów. Gdy w końcu docieramy do celu, już wiemy, że nie jest on na naszą kieszeń. Ogromny, nowy budynek, z ochroną i ładnie przystrzyżonymi trawnikami, aż bije po oczach. Pytamy naszego przewodnika, czy zna coś tańszego. Wskazuje ponownie na tę samą drogę. Ok, próbujemy dalej. Po kilometrze nasz Hindus zatrzymuje się i wskazuje, że mamy skręcić. Nie pasuje nam jednak kierunek, gdyż odbijamy od głównej drogi prowadzącej do miasta. Zaczynamy więc dyskusję, czy na pewno tam. Ręce i mapa idą w ruch, jako, że nasz przewodnik nie umie za bardzo wytłumaczyć. Po pewnym czasie wydaje nam się, że zaprasza nas do siebie. Pewni jednak nie jesteśmy. Czemu nie, ryzykujemy. Najwyżej zawrócimy. I tak jest już ciemno, więc stracimy tylko kilka kilometrów. Po dwóch kilometrach kręcenia się wąskimi uliczkami, podczas których muszę odpierać obawy mojej drugiej połówki, docieramy na miejsce. Dom wciśnięty pomiędzy dwa inne. Wąskie przejście, przez które nasze rowery z sakwami ledwo przechodzą i obawa co dalej. Prowadzeni do małego pomieszczenia obserwowani jesteśmy przez przynajmniej pięć par oczu. Po chwili przychodzi kolejna osoba, która już zdecydowanie lepiej mówi po angielsku. Przedstawia się jako doktor Tripathi i tłumaczy, że mężczyzna który nas przyprowadził to jego szwagier. Po tych słowach pada lawina pytań. Skąd jesteśmy, czemu jego krewny zabrał nas do ich domu, dlaczego nie wzięliśmy hotelu, a na koniec dodatkowo pyta o paszporty. Czujemy się jak na przesłuchaniu. Tłumaczymy spokojnie, że nie chcemy robić problemu i że pojedziemy do hostelu, tylko musimy jakiś tańszy znaleźć. Jednak on stwierdza, że to nie problem. Chce po prostu jakiegoś potwierdzenia kim jesteśmy. Pokazujemy paszporty, które nasz rozmówca wertuje od deski do deski. Po ich przejrzeniu oddaje je i zaprowadza do innego pomieszczenia na piętrze, które możemy zająć. Pusty przestronny pokój w zupełności nam wystarczy na rozłożenie namiotu. Po chwili zostajemy zaproszeni na herbatę, gdzie poznajemy najbliższą rodzinę. W Europie najbliższa rodzina to przeważnie rodzice, dzieci i dziadkowie. W Indiach wygląda to nieco inaczej. Przedstawiono nam trzy rodziny mieszkające obok siebie. Dom przy domu, połączone poddaszem, aby każdy mógł swobodnie przemieszczać się pomiędzy budynkami. Przez  pokój w którym siedzimy i pijemy herbatę, przewija się około 25 osób. A to i tak, jak się dowiadujemy, nie wszyscy. Krótka rozmowa i telefony idą w ruch. Każdy chce mieć z nami zdjęcie. Nawet babcia jest zadowolona ze wspólnej fotki. Ponownie padają pytania, skąd jesteśmy, co robimy w Indiach, czy się nam podoba, jak długo podróżujemy, jakie są nasze zawody i wiele innych. Jednak odpowiedź na pytanie o miejsce pracy i wykształcenie wywołuje niemałe poruszenie. Bowiem bycie inżynierem w jakiejś dziedzinie w Indiach jest traktowane cały czas jako coś nadzwyczajnego i wartościowego. Tu cały czas panuje podział kastowy i ludzie kategoryzowani są według wykonywanych zawodów. Rodzina u której przebywamy pochodzi z najwyższej kasty, a ich wykształcenie wcale nie odbiegało od naszego. Pan Tripathi, który nas tak wcześniej przepytywał, posiada nawet stopień doktora, a nie jest wcale lekarzem, jak to myśleliśmy na początku. Uczy on języka angielskiego na uczelni wyższej, a dodatkowo jest dyrektorem w prywatnej szkole. Wszystkie te informacje zostały już nam przekazane pierwszego wieczoru. Chwalenie się i pokazywanie swojego statusu jest w Indiach rzeczą normalną, o czym mamy okazję przekonać już następnego dnia.

Wróćmy jednak jeszcze na moment do wieczornego spotkania. Mamy na nim bowiem okazję przypatrzyć się prawdziwej hinduskiej rodzinie, począwszy od babci, poprzez jej dzieci, a na wnukach skończywszy. Starsza kobieta ubrana w tradycyjną, kolorową sari traktowana jest z najwyższym szacunkiem. Każde z dzieci, czy wnuków, gdy tylko wchodzi do pokoju na znak poszanowania dotyka jej stóp. Z podobną sytuacją zetknęliśmy się już wcześniej obserwując pewnych robotników dotykających stóp swego szefa na znak szacunku i przywiązania. Prym w rodzinie, z racji wykształcenia jak i pewności siebie, pełni zdecydowanie pan Tripathi. To jego wszyscy słuchają i podporządkowują się jego opiniom. Pozostałe osoby mimo, że troszkę w cieniu, także są ciekawe przybyszów z daleka. Po pokoju biegają dzieci w wielu szkolnym, są maluszki na kolanach mam i dojrzali studenci. Wszyscy ubrani w mniej lub bardziej tradycyjne hinduskie stroje. Młodzi często robią nam zdjęcia, które od razu lądują na portalach społecznościach. Po krótkim czasie dostajemy też zaproszenia do znajomych na Facebooku. Nie akceptujemy wszystkich, bo wielu osób nawet nie kojarzymy. Podejście Hindusów do zawierania znajomości jest inne niż to w Europie. Potrafią oni wysyłać zaproszenia do osób, których nawet nie znają i jest to u nich całkiem normalne. I tak też nasi Facebookowi znajomi otrzymują zaproszenia od Hindusów, których my dopiero co poznajemy.

Nie możemy się natomiast oprzeć urokowi charakterystycznego gestu wykonywanego w celu potwierdzenia czegoś. U nas kręci się głową z góry do dołu W Indiach kłowa kołysze się z prawej na lewą stronę, jak mała łódeczka na wodzie. Jest to tak inne, że wielokrotnie łapiemy się na tym, że gapimy się z uśmiechem na naszych rozmówców. Początkowo ciężko jest nam przestawić się na ten, jakże odmienny od naszego, gest potwierdzenia.

Wieczór mija wyjątkowo szybko. Dostajemy propozycję zastania dnia dłużej z nimi, z czego oczywiście korzystamy. Wszakże nie codziennie ma się okazję poznania lokalnych tradycji i zwyczajów, a nawet choćby zwykłego, codziennego życia lokalnych ludzi. Poranek, dnia następnego przynosi nam przedsmak tego, co dziać się będzie w ciągu dnia. Pierwsze pukanie do drzwi mamy już przed 8:00. Podekscytowana córka naszego gospodarza, który nas tu przyprowadził, chce się pochwalić nami swoim koleżankom. Następuje więc pierwsza wizytacja naszego pokoiku z rozłożonym w środku namiotem. Długo nie musimy czekać i przybywają kolejne osoby. Tym razem pojawia się syn nauczyciela z kolegami. Gdy już rodzina orientuje się, że jesteśmy na nogach, zaczynają pojawiać się kolejni. Kolega nauczyciela, sąsiadka z dołu, brat, którego wczoraj nie poznaliśmy, dalsi krewni i znajomi. Czujemy się jak małpki w zoo. Ale tak to już jest w Indiach. Biały na prowincji nadal jest traktowany jako coś niezwykłego. Osoby z zagranicy rzadko pojawiają się nawet w tak dużym mieście jakim jest Kanpur. Nawet jeżeli już są, to tylko przejazdem i nie zaglądają na obrzeża miasta. A już Biały w domu jest czymś wyjątkowym i nietypowym. Trzeba się więc nim pochwalić wśród innych.

Udajemy się na lokalny targ. Chcemy kupić kilka rzeczy, a nasz gospodarz uparł się, aby z nami iść. Po drodze obowiązkowo zaciąga nas do sklepów jego kolegów. W języku hindi nie rozmawiamy, ale słowa Poland i inżynier brzmią podobnie, więc na pewno była o nas mowa. Przez całą drogę czujemy na sobie wzrok wielu osób. W Indiach Hindusi nie kryją się z tym szczególnie i oglądają obcych bez krępacji. Ba wręcz pokuszę się o stwierdzenie, że się bezczelnie gapią. Nie ma tu jakiegoś zażenowania, czy też ukradkowych spojrzeń. Nie ukrywam nieco nam to przeszkadza, szczególnie Ani, która to bacznie jest obserwowana, głównie przez mężczyzn. Powrót do domu gospodarzy, nie przynosi większej zmiany w zainteresowaniu nami. Nadal przychodzą goście. Mamy jednak teraz okazję do rozmów, bo pojawiają się osoby władające językiem angielskim. Rozmawiamy na temat podziału kastowego, religii i małżeństw aranżowanych. Co jakiś czas podstawiane są nam pod nos jakieś lokalne specjały, a nasi gospodarze starają się jak mogą, abyśmy czuli się u nich dobrze.

Gdy z pracy wraca pan Tripathi, udajemy się z nim i jego dwoma synami na przejażdżkę po mieście. Wcześniej jednak zahaczamy o dwie szkoły, w których on pracuje i poznajemy jego współpracowników. Dostajemy nawet zaproszenie na zaprezentowanie się przed uczniami, gdybyśmy tylko chcieli zostać dłużej w mieście, jako że akurat jest weekend. Gdy już szkoły mamy za sobą w końcu udajemy się do świątyni JK, jednego z ważniejszych miejsc w mieści. Niestety robi się coraz ciemniej, więc po krótkiej wizycie w środku obiektu postanawiamy wracać. Kupujemy jeszcze po świeżym soku z kokosa i ruszamy. Daleko jednak nie zajeżdżamy i utykamy w potwornym korku. Trąbienie, przepychanie się i jazda po poboczu nie jest tu niczym niezwykłym. Moją uwagę przykuwają jednak karetki jadące na sygnale. Od pana Tripathi dowiaduję się, że wiele osób po prostu kupuje stare karetki, by następnie przewozić w niej pasażerów. Specjalnie nie zdejmują oznakowania i świateł, by korzystać z uprzywilejowania. Osoby nie znające tego procederu lub te, które nie są pewne czy to prawdziwa karetka czy nie, przepuszczają taki pojazd. W drodze zahaczamy jeszcze o rodzinę żony nauczyciela. Poczęstowani zostajemy ponownie herbatą i tradycyjnymi słodkościami, odpowiadając przy okazji na podobne jak wcześniej pytania, lub po prostu siedząc w milczeniu z uśmiechem na twarzy, przysłuchując się tylko rozmowom w języku hindi. Szacuję, że przez cały dzień poznaliśmy około 60 nowych osób.

Po powrocie do domu gospodarzy, spędzamy jeszcze czas z nimi i ich najbliższą rodziną. Opowiadamy im o Polsce i naszych zwyczajach, przy okazji dowiadując się kolejnych ciekawych informacji o Indiach. Tak mija nam wieczór, podczas którego Surdey, córka naszego przewodnika, przyozdabia dłoń Ani mehendi, czyli skomplikowanym wzorem ze sproszkowanych liści henny. Następnego dnia żegnamy się z naszymi gospodarzami z Kanpur i jedziemy dalej w stronę Waranasi. Jeszcze przez wiele dni otrzymujemy sms-y i telefony z pytaniami, czy u nas wszystko w porządku i kiedy ponownie ich odwiedzimy.

I choć co do Indii nasze odczucia nadal pozostają mieszane, to spotkanie to, nawet mimo zbytniego zainteresowania naszą osobą, zaliczyć możemy na plus. Z czystym sumieniem polecić mogę osobom, które tylko mają taką możliwość, spędzenie odrobiny czasu w tradycyjnej, hinduskiej społeczności. Pewne kulturowe różnice z pewnością będą męczyć, ale to nowe doświadczenie jest warte przeżycia. W moim odczuciu nawet bardziej niż zwiedzanie kolejnych miast czy świątyń. Ale ja wielokrotnie już podkreślałem  i zrobię to po raz kolejny, że w naszej podróży, to poznani ludzie stanowią największą wartość i to dzięki nim można poznać dany kraj  zdecydowanie lepiej, niż biegając z przewodnikiem w ręku od miejsca do miejsca.

[Grudzień 2015]

PODOBAŁ SIĘ TOBIE TEN WPIS?

Jeśli tak, to zarejestruj się aby otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach związanych z naszymi podróżami. Nie ujawnimy nikomu Twojego adresu!

Szymon

Rower, góry i lampiony – to jego świat u boku żony!

2 myśli na temat “Z wizytą w Kanpur

  1. Od pewnego czasu czytuję Waszego bloga z zaciekawieniem. Przede wszystkim jestem pod wrażeniem odwagi rzucenia „wszystkiego” i ruszenia w świat przed siebie, bez dokładnie zarysowanego planu. Pewnie we dwójkę jest łatwiej, ale mimo wszystko nie każdy podróżnik jest zdolny do takiego przedsięwzięcia, a wielu o tym marzy. Spotkania z ludźmi, które opisujecie w powyższej notce również wg mnie stanowią najlepszą możliwość poznania kraju, który odwiedzamy. Zabytki, muzea, atrakcje turystyczne opisywane w przewodnikach – to jest dostępne dla każdego w tej samej dawce. Natomiast spotkanie z tubylcami, bycie przygarniętym pod ich dach, możliwość obserwacji codziennego życia i skosztowania lokalnych potraw – to pozostanie na zawsze tylko waszymi wspomnieniami. Dlatego dobrze, że tak szczegółowo się nimi dzielicie z czytelnikami. Powodzenia!

    1. Dawid, dziękujemy za tak miłe słowa. My także uważamy, że spotkania z tubylcami dają więcej wrażeń aniżeli informacje z przewodników. Miło jest też gdy można się w jakimś języku porozumieć i wymienić poglądy. Niestety mniej się już dowiemy gdy bariera językowa jest nie do przejścia. Mimo wszystko zawsze polecamy zobaczenie od kuchni kraju, który się odwiedza. Cieszymy się też gdy kogoś nasze teksty zainteresują. Pozdrawiamy gorąco

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.