Z wizytą w Bagan

Gdy wcześniej słyszałam o Birmie w mojej głowie przewijały się obrazki świątyń, mnichów w czerwonych strojach i pomalowane na biało twarze. I choć już od kilku dni jesteśmy w Birmie, ciągle do pełności obrazu brakuje mi czegoś. To „coś” mam nadzieję znajdę w Bagan, do którego właśnie wjeżdżamy.

W moich ustach pustynia, po ciele leje się pot, a w żołądku kiszki grają marsza. Wskazówki zegara już dawno przeskoczyły południe, czyli porę na naszą sjestę. Jednak w głowie wisi jedna myśl pchająca do celu. Bagan jest przecież turystyczną destynacją, tam musi być jakaś restauracja i miejsce w którym odpocznę od tego skwaru i wypiję hektolitry zimnych napojów. Dam radę!

Zamroczeni wizją dawno już opóźnionego odpoczynku, gnamy na złamanie karku w takim tempie, że nawet nie zauważamy tabliczki z informacją, że właśnie wjeżdżamy na teren Bagan – starożytnego kompleksu świątyń i jako obcokrajowcy musimy uiścić odpowiednią opłatę. Strażnicy chyba też ucięli sobie drzemkę, bo nikt nas nie zatrzymuje. Dla zainteresowanych dodam, że cena za wstęp na marzec 2016 wynosi: 20$ (lub 25000kyat) za osobę. O fakcie pobierania opłat za wjazd do Bagan dowiadujemy się już w centrum miasteczka od napotkanych turystów. Nie chcemy się jednak cofać na obrzeża. Decydujemy, że gdyby ktoś pytał nas o bilet, poprosimy o wskazanie miejsca, gdzie można go kupić. Po porządnej sjeście lokujemy się w hostelu, by zerwać się skoro świt na poranny spektakl z kolorowymi balonami na tle wschodzącego słońca.

Bagan to swoista perełka Birmy. Znaleźć tu można ponad 2000 świątyń. My na naszych rowerach odwiedzamy tylko część z nich i już ta ilość robi na nas ogromne wrażenie. Najlepiej jednak czujemy się, gdy uciekamy z utartego szlaku, pełnego turystów i gubimy się w zakamarkach mniejszych pagód. Podobnie jest ze wschodem słońca. Świadomie odpuszczamy świątynie oznaczone we wszystkich przewodnikach i mapkach poglądowych, jako najlepsze na wschód słońca. Udajemy się za to do mniejszej i mało obleganej świątyni z której widok jest równie imponujący. To samo robimy też podczas zachodu słońca.

Kiedy upał zaczyna ponownie doskwierać, wracamy do miasteczka, by nieco odpocząć w cieniu i przy okazji poszukać kogoś, kto podjąłby się pospawania bagażnika w Szymona rowerze. Miejscowi wysyłają nas z jednego miejsca do drugiego. Za którymś z kolei razem postawny mężczyzna w longyi (czyli tradycyjnym stroju birmańskim) zgadza się nam pomóc. Do pomocy woła swojego syna. Męczą się obaj nieco, ale ostatecznie udaje im się połączyć pęknięty element. Nie jest to może perfekcyjny spaw, ale na te warunki więcej nie możemy wymagać. Zastanawiamy się tylko, kiedy bagażnik postanowi ponownie spłatać nam figla. Oby nie za prędko!

W Bagan zostajemy jeszcze dwa dni. Ostatniego dnia, kiedy to wracamy z kolejnego już wschodu słońca zupełnie przypadkiem natykamy się na znajomą rowerzystkę, którą wcześniej spotkaliśmy w Tadżykistanie. Tara Weir jest Kanadyjką i dociera swoim rowerem w przeróżne zakątki świata i ciągle jest w drodze. Jeżeli macie ochotę, to zajrzyjcie na jej bloga followmargopolo.com. Uwielbiamy takie spotkania. A żeby było ciekawiej, istnieje szansa, że nasze szlaki ponownie się przetną, bo zarówno Tara jak i my wybieramy się do Australii i Nowej Zelandii!

Ostatnie chwile przed ponownym wyruszeniem w drogę spędzamy włócząc się uliczkami miasteczka, by wieczorem zaszyć się w hostelowym pokoju z włączonym na maxa wentylatorem.

Skoro świt żegnamy się z Bagan i wyjeżdżamy na obrzeza miasta szukając niedrogiej knajpki na śniadanie. Wszystko albo zamknięte jeszcze, albo dopiero panie zaczynają coś pichcić. Kiedy widzimy, że im dalej tym zabudowania rzedną, siadamy w pierwszej możliwej restauracyjce i zamawiamy to, co młoda kobieta akurat ma. Kiedy kończymy posiłek, widzimy, że z przeciwnej strony nadjeżdża para rowerzystów. Machamy do nich i zapraszamy do stolika. Zuza i Michal to nasi południowi sąsiedzi, Czesi. (Więcej o nich tu: svjetkolem.com). Rozmawia nam się tak dobrze, że nawet nie zauważamy kiedy mijają 4 godziny! A to przecież już okolice południa, czyli nie pora na ruszanie się z zacienionego miejsca. Zamawiamy więc kolejny posiłek. Jako, że wyboru nie ma, na talerzach ląduje to samo co z rana. I siedzimy tak jeszcze kilka godzin, by wreszcie w okolicach godziny 16:00 pożegnać się z nowo poznanymi bratnimi duszami i ruszyć własną drogą. Do następnego!

[Marzec 2016]


PODOBAŁ SIĘ TOBIE TEN WPIS?

Jeśli tak, to zarejestruj się aby otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach związanych z naszymi podróżami. Nie ujawnimy nikomu Twojego adresu!

Ania

Czerpie z życia pełnymi garściami, świat poznaje wielkimi krokami. Rowerem odkrywa światy nieznane, czasami mąż ma z nią „przechlapane”…

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.