Wpadliśmy na pomysł aby w Nowy Rok wybrać się na trekking w górach. Taki mały odpoczynek od roweru, a zarazem trening dla innych partii ciała. Część sprzętu na takie okazje już mamy, jednak nie wszystko. Resztę musimy wypożyczyć lub dokupić. Jak wiadomo najniższym kosztem, zatem organizujemy wszystko na własną rękę. I uwierzcie mi nie jest to wcale takie trudne. W Internecie jest całe mnóstwo informacji na temat tras, czasów, przygotowań czy nawet proponowanego sprzętu. Wystarczy tylko odrobinę poszperać.
Jak już zdążyliście pewnie zauważyć do Nepalu dotarliśmy w czasie tutejszej zimy. Decydujemy się więc na szlak pieszy. Pomysł z objechaniem Annapurny dookoła musimy niestety odłożyć. Rowery zatem zostaną w mieście. Szybka decyzja i wybór pada na trekking do Gorepani, następnie do bazy pod Annapurną, a jak siły i zapas jedzenia pozwoli, to jeszcze opcja Mardi. Szlak do bazy pod Annapurną (ABC) jest często opisywany jako Annapurna Sanktuarium. I takiej właśnie mapy szukamy w lokalnych sklepikach. W Pokharze przed wyruszeniem musimy jeszcze zorganizować, a w zasadzie opłacić konieczne pozwolenia i wypożyczyć plecak na trekking. Dokupujemy też na czarnym rynku nieco paliwa do naszej kuchenki i prowiant na około dwa tygodnie w górach. Przede wszystkim zaopatrujemy się w słodkie rzeczy. Snikers nieco drogawy, wiec kupujemy lokalne zamienniki. Do plecaka ląduje tez owsianka i mieszanka orzechów. W końcu jesteśmy gotowi. Zostawamy rowery oraz część rzeczy w hostelu i wczesnym rankiem pojawiamy się na przystanku skąd odjeżdżają busy. Jeszcze tylko dwa minibusy i jeden lokalny autobus i dotrzemy do Nayapul. Nie opiszę tu jaką mamy pozycję w tych wszystkich lokalnych, przepełnionych środkach transportu, bo wystarczy, że wyobrazicie sobie grę Twister, level hard.
Docieramy w końcu do Nayapul, skąd zaczynamy naszą przygodę z Himalajami. Po przekroczeniu rzeki czeka nas jeszcze kontrola pozwoleń. To tam ucinam też krótką pogawędkę z tragarzem jednej ze zorganizowanych grup i sprawdzam jak ciężki wór na plecach on niesie. To w sumie nawet nie worek tylko ogromna torba, w którą jego klienci ładują swoje rzeczy. A uwierzcie, nie wszystko z tego co tam wylądowało jest im potrzebne. Do wora przytracza on swój malutki plecak z prywatnymi ubraniami, wszystko związuje sznurem, a następnie niesie to opierając większość ciężaru na głowie. Tak na głowie! W Nepalu jest to najbardziej popularny sposób noszenia rzecz. Mimo, że bagaż wygląda na strasznie ciężki, waży około 17-18 kilogramów. Zwykle przyjmuje się, że tragarz może nieść do 15 kilogramów rzeczy klienta. Za każdy nadmiarowy są osobne ustalenia co do ceny. Często jest tak, że tragarze nie czekają na turystów, tylko idą do ustalonego wcześniej punktu. Zostaje z nimi tylko przewodnik i to on jest za nich odpowiedzialny. Odpowiada na pytania, podpowiada gdzie dobrze można zjeść czy też tłumaczy nepalskie tradycje. Tragarze natomiast idą swoim tempem, nieosiągalnym dla wielu turystów, nawet tych bez bagażu.
Jako, że my obładowani niemiłosiernie, to też wleczemy się strasznie. Choć wraz z ubywającym prowiantem nasze tempo wzrasta. Idziemy swoim wolnym miarowym krokiem i odpoczywamy co pewien czas. Na miejsce noclegowe docieramy już około 13:00. Nie chcemy iść dalej, wolimy nasze tempo rozłożyć miarowo na kolejne dni. Zostajemy w jednym z lokalnych „tea house”. Noclegi są tanie w porównaniu do cen jedzenia. Dlatego też targamy te dodatkowe kilogramy jedzenia w plecakach. Rano owsianka i gorąca herbata i można ruszać w drogę. Po drodze przyglądamy się dzieciakom idącym do szkoły. Większość z nich drepce w trampkach lub japonkach. Te obrazki już chyba nikogo nie dziwią. Mało która lokalna osoba nosi tu obuwie powyżej kostki.. Najlepsze buty mają chyba nepalscy przewodnicy. Choć i one w większości odbiegają jakością od zagranicznych turystów.
Wspinając się dalej po kamiennych schodach spotykamy całe karawany osłów wnoszących lub znoszących zaopatrzenie do sklepików i tea house położonych wyżej w górach. Tu szlak pozwala jeszcze na użycie zwierząt. To właśnie dzięki nim ceny są troszkę niższe. W oddali słychać jeszcze warkot pił. To pilarze ścinają kolejne drzewa, które później wywożone są z parku i sprzedawane na rynku.
Do Gorepani udaje nam się dotrzeć wieczorem. Dopiero siedząc przy zapalonym kominku w Sali jadalnej, orientuję się, że zgubiłem mapę. Prawdopodobnie zostawiałem ją gdzieś podczas naszego obiadu. Cóż przyjdzie nam teraz iść tylko według znaków lub gps. Na szczęście nie jest wcale takie trudne. Jak dotąd nie mieliśmy żadnych problemów z rozpoznaniem drogi. Rankiem decydujemy się zmienić nieco nasze zamiary. Podczas gdy wszyscy idą na wschód słońca na pobliski Poon Hill, my odpuszczamy to miejsce i pierwsze promienie słońca obserwujemy z dalszej części szlaku. Zrobiliśmy tak dlatego, że widoki są podobne z obu tych miejsc. I faktycznie naszym oczom ukazuje się przepiękny widok na wierzchołek Annapurny. Cała scena niestety nie trwa za długo. Po dobrych 15 minutach wiatr nawiewa chmury, które w całości przykrywają partie gór. Zaraz po tym my także giniemy w obłokach. Nie pozostaje nam nic innego, jak ruszyć dalej w drogę. Dzisiejszy odcinek bardzo nam się podoba. Idziemy wąwozem, wzdłuż rzeki. Gdzieniegdzie widzimy ułożone wieżyczki z kamieni. Są też małe wodospady na stromych ścianach skał. Nieco przypomina nam to Słowacji Raj, który to niejednokrotnie już odwiedzaliśmy.
Nocleg dzisiaj na wypasie. Podgrzana woda z solara sponsoruje dzisiejszy prawie gorący prysznic. Nie zawsze jednak on jest. Przeważnie trzeba płacić za wiadro gorącej wody do umycia. Pomimo, że solary są prawie wszędzie to niestety w pochmurne dni nie działają za dobrze. A tych niestety w styczniu nie brakuje. Ranek ponownie odkrywa przed nami część szczytów. Trzeba się nimi nacieszyć bo za chwilę znów zostaną przysłonięte przez chmury. Dzisiejszy plan zakłada, że odbijamy ze szlaku na Poon Hill i udajemy się w kierunku ABC. Schodzimy więc w dół, aż do rzeki, by po przejściu przez most ponownie zacząć się mozolnie wdrapywać w górę. Po drodze mijamy małą wieś. Ludzie jakoś nieprzystępni, nie reagują na nasze pozdrowienia, a na twarzach brakuje uśmiechu. Czujemy się więc nieco dziwnie mając w pamięci inne wsie, które to mijaliśmy jadąc rowerami. Zaczyna padać deszcz. Na szczęście docieramy do pierwszych zabudowań Chomrong To właśnie w tu chcemy zostawić zapas jedzenia na dalszą część trekkingu, a wziąć tylko to co najpotrzebniejsze. Dogadujemy się z właścicielem jednego z hosteli. Mamy szczęści, bo turystów praktycznie brak i nie ma problemu z przechowaniem naszych rzeczy.
Wczesnym rankiem, następnego dnia, kiedy to już jesteśmy nieco lżejsi, wyruszamy na szlak. Tempo wzrosło w stosunku do poprzednich dni. Nie znaczy to jednak, że śmigamy jak kozice po kamiennych schodach. Do tego nam jeszcze wiele brakuje, ale jest lepiej niż było. Po drodze mijamy wielu tragarzy, a wraz z nimi dużą zorganizowaną grupę Koreańczyków. Co jakiś czas przystajemy by złapać oddech i właśnie podczas jednego z takich odpoczynków orientuję się, że nie mam okularów przeciwsłonecznych. Nie mam pojęcia, gdzie mogłem je znowu posiać? Bo przyznam szczerze, że to już trzecia para, którą bym zgubił. Zostawiam Anię z bagażami i sam wracam się, aby ich poszukać w miejscach naszych krótkich odpoczynków. Niestety mimo, że sprawdzam całkiem spory kawałek,. okularów nie znajduję. Może któryś z tragarzy je znalazł? To byłby całkiem dobry scenariusz. Niech więc mu służą. Wracam do żonki i dopiero teraz widzę różnicę pomiędzy wdrapywaniem się z ciężkim plecakiem, a zupełnie na pusto. W najbliższej wsi przygotowujemy sobie obiad i z naładowanymi akumulatorami wewnętrznymi ruszamy w dalszą drogę. Co jakiś czas przez ścieżkę przeskakują nam sporych rozmiarów małpy, omijamy też wielkie kałuże i coraz bardziej odczuwamy nadciągający chłód. Na szczęście wieczorem niebo się rozpogadza i teraz dopiero jesteśmy w stanie zobaczyć pięknie oświetlone zbocza gór. Jesteśmy już powyżej 2800 metrów, więc też oddycha nam się ciężej. Zmęczeni tuż przed zmrokiem docieramy do Himalaya, gdzie decydujemy się zostać na noc. Surowe kamienne mury w hosteliku, dziurawe okna i brak ogrzewania. Czujemy się tu jak podczas nocy w namiocie w późną, tadżycką jesień. Szybko kładziemy się więc spać, by jak zawsze wcześnie z rana ruszyć w trasę.
Do MBC idzie nam się dobrze. Pojawia się już pierwszy śnieg i lód. Moje zużyte buty ślizgają się co jakiś czas. Na szczęście Ania idzie twardo w swoich butach. Mi pozostaje dreptać bokiem po świeżym śniegu. Krótka przerwa w MBC i decydujemy się dotrzeć jeszcze dziś do ABC, czyli celu naszego trekkingu. Niestety łatwo nie jest. Ostre słońce topi śnieg, który przez to robi się paskudnie grząski. Dodatkowo brak okularów przeciwsłonecznych przy odbijającym się w śniegu świetle, daje mi się ostro we znaki. W końcu wymęczeni docieramy do celu. Słońce powoli chowa się za majestatycznymi szczytami. Momentalnie robi się zimniej. Ubieramy wszystko co mamy, wypijamy końcówkę ciepłej herbaty z termosu i zaczynamy szukać miejsca do spania. Wybór w sumie nie jest zbyt wielki więc decydujemy się na najbardziej oddalony od zejścia ze szlaku guest house. Turystów tu w bazie pod Annapurną na palcach można policzyć. Czyżby styczniowe warunki nie sprzyjały wspinaczkom? Warunki do życia w ABC nie są zachwycające. Nie ma ogrzewania, ciepłej wody czy prądu. Tylko jeżeli słońce pozwoli to z ogniw fotowoltaicznych jest prąd. Solarów, ze względu na temperatury nawet nie zakładają. Jak ktoś chce ciepłą wodę do mycia to musi poprosić o zagrzanie na gazie. A ten wnoszony jest w butlach z samego dołu więc i cena odpowiednio wyższa. Nie zazdrościmy osobom tu pracującym. Temperatura w zimie w ABC spada w pokojach poniżej zera, więc dla wielu osób mogą to być warunki ekstremalne. My mamy 3 kreski poniżej zera w naszym pokoju tej nocy. Ania w swoim puchowym śpiworze nie musi się zbytnio martwić. Za to ja proszę ładnie obsługę o dwa koce. Podczas kolacji dopytuje jeszcze o ilość osób w najpopularniejszych miesiącach, gdy pogoda jest lepsza, a temperatury wyższe. Dowiaduję się, że w bazie zmieści się około 170 osób. Dochodzą do tego osoby decydujące się wejść na wschód słońca z MBC, także w sezonie bywają tu tłumy.
Rankiem opatuleni we wszystkie ciepłe rzeczy podziwiamy niesamowity spektakl wschodzącego słońca. Chciałbym umieć opisać widoki, które mamy właśnie możliwość podziwiać. Wydaje mi się, że cokolwiek bym napisał i tak nie odda nawet w połowie tych wszystkich barw. Ograniczę się więc do zdjęć. Największe wrażenie robi na mnie widok, cofniętego lodowca Annapurny. Kiedyś był tuż przy samej bazie. Dziś pozostała po nim ogromna dolina. Dopełnieniem spektaklu jest schodząca ze zboczy Annapurny lawina. Na początku słychać tylko huk, po chwili widać kłębiącą się masę śnieżną. Zsuwa się ona ze zbocza góry zabierając ze sobą wszystko co stanie jej na drodze. Po chwili pozostaje po niej tylko biały obłok. Dobrze, że dziś nikt nie wspina się na ten szczyt i wszystko zakończyło się bez ofiar.
Trekking do bazy pod Annapurną jest dla nas w pewnym sensie wyjątkowy. To właśnie w momencie kiedy podziwiamy ten cały słoneczny teatr o poranku, mija nam rok w podróży. Rok pełen wyzwań, problemów, trudności, ale też radości, wspaniałych osób poznanych w drodze i przeżyć, które zapamiętamy do końca życia. Żegnamy się z Annapurną i żwawym krokiem idziemy w dół.
Czy wspomniałem już, że w planach mieliśmy jeszcze trekking na Mardi? Plany może i były. Niestety chyba mroźna noc w ABC dała mi się we znaki i dopadło mnie jakieś przeziębienie. Zmieniamy więc plany i postanawiamy wracać do Pokhary. Tylko co zrobić z zapasami jedzenia, które nam przecież pozostało? Nie uśmiecha mi się znosić to wszystko w dół. Na szczęście w jednym z hosteli udaje mi się sprzedać część rzeczy po cenie zakupu. Takim właśnie akcentem kończymy naszą przygodę z Annapurną.
Trekking do ABC poza oczywiście urzekającym pięknem gór, posłużył mi także do rozmyślań. Piękno, komercja, wspaniali ludzie i ci nieco mniej uprzejmi, surowe warunki, ciężka praca, śmieci na szlaku, bogaci, zagraniczni turyści, wyścig i wywyższanie się. Wiele jest przeciwności na naszym świecie i jak widać nawet w wysokich górach odnajdziemy je w większym lub mniejszym stopniu. Ale to już zupełnie inny temat do dyskusji. Zapraszam więc na koniec do obejrzenia galerii zdjęć.
[Styczeń 2016]
[gmw_single_location elements=”map” map_width=”100%” map_height=”450px” map_type=”ROADMAP” zoom_level=”7″]




















































No w końcu, kolejny opis. Doczekać się nie mogłem a teraz szczęka nie chce mi się domknąć po obejrzeniu zdjęć.
Top 3 zdjęcia z tego postu:
1. Szkoła w Himalajach
2. Ania na tle gór
3. Szymon jako szerpa na tle psa
Pornek, nie wiem czemu jestem dopiero na 3 miejscu 😛 Ten plecak naprawdę sporo ważył. Ale rozumiem płeć piękna zawsze ze mną wygra, a dzieciaków po prostu nie da się nie kochać 🙂
Szymon ile czasu zajal wam trekking, od wyjazdu z Katmandu do powrotu ?
Na początek musisz dojechać do Pokhary, także będziesz musiała dojechać jakimś busem te 200km. My robiliśmy Poon Hill razem z Annapurną w 10 dni startując z Pokhary, także jeżeli robisz samo ABC powinnaś mieć o 2-3 dni krótszą trasę. Przy założeniu, że nie będziesz obładowana zbytnią ilością bagażu, tempo powinno być nawet wyższe od naszego. Najważniejsze jest jednak zdrowie, więc zalecam rozłożenie sił jak i aklimatyzacji po to, by cieszyć się widokami, a nie narzekać na ból głowy 😉 Udanego wypadu życzę. Jak masz jeszcze jakieś pytania pisz śmiało. Pozdrawiam gorąco.